Tata w Budowie na papierze – news o nadchodzącej książce!

Z wielką, wręcz dziką radością mogę uchylić rąbka tajemnicy odnośnie książki, która już tuż, tuż. Otóż ilustracje do ‚Taty w Budowie’ zgodziła się zrobić Maria Apoleika, autorka Psich Sucharków, kultowej pozycji, od której uzależniło się już ponad 100.000 facebookowców. Rzecz znana i lubiana nie tylko przez właścicieli kozakopodobnych, psich stworzeń.

Odwiedźcie Psie Sucharki na FB –

Psie Sucharki

A poniżej kilka z wielu ilustracji stworzonych przez Marię na potrzeby mojej książki. No i jak..?

41 duzy albtros

7 duzy albatros

12 ALBATROS004

Zegar tyka, już niebawem więcej informacji na temat książki. Ekipa z Wydawnictwa Albatros pracuje na pełnych obrotach. Stay tuned:)

Gadżety Zu: chińszczyzna i okulary

Gdy spodoba mi się konkretny kawałek, potrafię go przesłuchiwać setki razy, bez przerwy, w kółko. W domu, w samochodzie, wszędzie. Docieram w końcu do chwili, gdy mój mózg mówi „stop“ i zaczyna bojkot. Wtedy ta sama muzyka wywołuje odruch wymiotny, rzucam ją w najdalszy kąt i nigdy już do niej nie wracam. Nałogowo kupuję gazetki samochodowe. Wszystkie, po kolei, lepsze, gorsze. Nigdy ich nie czytam w pełni, zalegają stertami w łazience i pokoju, wiedząc, że nie przejrzałem jeszcze zeszłotygodniowych, kupuje następne. Zachłanność.

Wspólne geny z Zu widać nie tylko po wspólnych oczach czy rysach twarzy. Konsumuje rozmaite rzeczy z podobnym brakiem opamiętania. Gdy dostaje jakiś gadżet, który trafia w gust, eksploatuje go w stu procentach. Ja twierdzę, że jestem zachłanny, G. uważa, że w przypadku Zu to fascynacja nowością. Niech będzie, to brzmi lepiej.

Swego czasu kupiliśmy jej wózek. Dziewczynka winna go mieć i nie ma tu mowy o żadnych stereotypach w profilowaniu zainteresowań dzieci. Gdy Zu widziała na patio porzucone wózki z lalkami, natychmiast je prywatyzowała i nie było możliwości, aby ją od nich odłączyć. I tu pojawił się kolejny, rodzicielski błąd. Ten, który kupiliśmy, spełniał oczekiwania. Problem w tym, że nasze, nie jej. Był ładny, drewniany, biały, taki, który nie razi atakującym różem. Zu czasem się nim bawiła, jednak nie było między nimi specjalnej chemii, jedna z zabawek i tyle. Gdy widziała inne, marketowe, masowe, chińskie, wzorzyste, kolorowe, słowem – koszmarne, ogarniał ją szał pożądania. Dlatego Babcia wyszła z inicjatywą zakupu takiego sprzętu, który spełni oczekiwania dziecka. Tak też zrobiła. W domu zaparkowało różowe, chińskie cacko. Zu na sam widok wózka doświadczyła serii ataków ekstazy, wydawała z siebie odgłosy, które można porównać wyłącznie z piskami kota mojego brata na widok szynki konserwowej. Gdy już przejęła kontrolę nad wózkiem, nie odstępowała go na krok, chodziła z nim wszędzie, jadła z nim, spacerowała, miała nawet koncepcję wspólnej kąpieli. Gdy wyraziliśmy swoją nieśmiałą wątpliwość co do słuszności tego planu, doświadczyliśmy ataku zmasowanego płaczu i rozpaczy, uderzającej prosto w naszą beznadziejną racjonalność. Pierwszą noc Zu również spędziła z wózkiem, musieliśmy odpuścić, inaczej bylibyśmy skazani na całonocne czuwanie w towarzystwie dziecka i jej gadżetu. Przez kilka kolejnych dni sprawa wyglądała podobnie, dopiero po pewnym czasie Zu zauważyła, że istnieje świat zewnętrzny. Wciąż jednak wracała do wózka na tyle intensywnie, że zaczął się sypać i pruć. G. zareagowała odpowiednio i podjęła próbę zaszycia dziury w wyściółce. Gdy Zu to zobaczyła, wpadła w kompletną histerię. I znowu interesujące zestawienie punktów widzenia człowieka dorosłego i dziecka. My: o co chodzi? Przecież naprawiamy jej ukochany wózek! Bez sensu. Zu: jakim prawem podchodzą z igłą do moejgo wózka, mało tego, wbijają tą igłę w samo serce wózka! Krzywda i cierpienie. Trzeba ratować, trzeba reagować. W końcu, po dłuższych negocjacjach, udało się przekonać Zu, że wbicie igły nie pozbawi wózka życia.

Ostatnio dostała okulary słoneczne. Pierwsze. Gdy odkryła ich magiczną moc, zalała ją fala fascynacji. W związku z tym przez kilka dni chodziła w nich bez przerwy, aura nie miała najmniejszego znaczenia, latała w nich po domu, w nocy też. Do wanny, do łóżka, ta sama historia, co z wózkiem. W kółko zdejmowała je i zakładała, nie mogąc się nadziwić, w jaki to prosty sposób można zmieniać świat, jego barwy i kontrasty. Ostatnio, w pochmurny dzień, usiadła przy oknie i nałożyła okulary. Po chwili spojrzała na mnie, wskazała na okno i zażądała, aby zaświeciło słońce. Zacząłem jej tłumaczyć, że słońca nie ma, jest za chmurami. Zu nie zaakceptowała tych tłumaczeń i kolejny raz wskazała na okno, w którym natychmiast ma się pojawić słońce i koniec. Gdy nic to nie dało, spojrzała na mnie zrezygnowanym wzrokiem i posmutniała. Kiepski ze mnie cudotwórca. Co ja mogę.

Ciężko zaimponowac córce.

zu okulary

Tuptup i komunizm

Wiosna puka do drzwi. Robi to dość niemrawo, ale kalendarza nie oszuka. Narastające ocieplenie otwiera przed Zu nowe perspektywy aktywności outdoorowej. W zeszłym sezonie nie była w pełni samodzielna ruchowo, więc to my decydowaliśmy. W tym sezonie czas naszej hegemonii ewidentnie się kończy, rządy nad swymi nogami obejmuje dziecko.

Mieszkamy na kameralnym osiedlu w warszawskim Międzylesiu. Jest ono wyposażone w patio, czyli raj dla dzieci i zmorę dla mieszkańców w bardziej zaawansowanym wieku. W zeszłym roku Zu patrzyła na patio rozmarzonym wzrokiem przez okno, widać było, jak bardzo ją ciągnie do innych małoletnich. Wtedy nie było warunków fizycznych, aby w pełni uczestniczyć w osiedlowym życiu. Pierwsze tegoroczne ciepłe dni rozwiały wszelkie wątpliwości. Nastąpiła inwazja.

Chwilowa dygresja – Zu na chrzciny dostała od naszych przyjaciół drewniany rowerek – tuptup. Nazwa własna tłumaczy sposób użytkowania – sprzęt ma dwa koła, nie ma pedałów – należy się odpychać od ziemi stopami. Zadaniem mikrusa jest utrzymać równowagę i zasuwać do przodu, ile sił w nogach. Zu miewa naturę ekstremalną, więc już przy pierwszych próbach zaczęła rozwijać znaczne prędkości, intuicyjnie nauczyła się hamować i kontrolować równowagę przy zjazdach i podjazdach. Lubi długie dystanse – gdy spacerujemy po lesie, potrafi przejechać kilometr i więcej. Zaliczyła kilka kontrolnych uderzeń o podłoże, ale obyło się bez widocznych kontuzji.

Wróćmy na patio. Jego skład osobowy przeczy tezom o fatalnej sytuacji demograficznej naszego kraju. Gdy na zewnątrz ciepło, lata tam wiecznie chmara dzieciarni w każdym wieku. Zu postanowiła dołączyć do swojej grupy wiekowej.

Aby nie wbijać się na imprezę z gołymi rękami, wyposażyła się w tuptupa. Od pewnego czasu pożądliwie zerkała w stronę hulajnogi sąsiada. Wzięła sprawy w swoje ręce, porzuciła rowerek i przejęła hulajnogę. Sąsiad wsiadł na tuptupa, jednak nie zagustował w kolarstwie, więc zażądał zwrotu hulajnogi. Zu w tym czasie dostrzegła piłkę, więc pogoniła za nią. Tuptup został przygarnięty przez inną dziewczynkę, która chwilę wcześniej przestała bawić się wielkim, czerwonym autem kolegi. Kolega przejął hulajnogę, którą sąsiad porzucił na rzecz czerwonego auta. I tak w kółko. Obserwując to zjawisko zdałem sobie sprawę, że doświadczam właśnie pomyślnie przeprowadzonego eksperymentu, polegającego na samoistnym wdrożeniu w życie pewnej formy komunizmu. Przy okazji to prawdopodobnie jedyny gatunek komunizmu, który nie krzywdzi istoty ludzkiej i nie ma charakteru rewolucyjnego. Dochodzi tu ewidentnie do uspołecznienia własności prywatnej, w tym wypadku środków rozrywkowych i rekreacyjnych. Wszystkie przedmioty, łącznie z jedzeniem, zaczynają krążyć w jednym obiegu, nieustannie zmieniając użytkowników. System działa nieźle, choć czasem dochodzi do spięć, niekiedy intencje użytkowników są zbieżne i dochodzi do rękoczynów. Ale wszystko w granicach akceptowalnej normy. Z tego, co widzę, osiedlowy komunizm to ustrój funkcjonujący od dawna – większość dzieci zostawia swoje sprzęty sportowe i zabawki na zewnątrz, każdy bierze to, na co ma ochotę i nikogo nie pyta o zdanie.

Zu dość dobrze odnalazła się w tym systemie, co rozpoznałem po histerii, jaką urządziła w związku z moim pomysłem powrotu do domu.

Aby się dostosować do zasad obowiązującego ustroju, tuptupa zostawiliśmy na zewnątrz.

zu i tuptup

Gadżety Zu: huśtawka

Zu na pierwsze urodziny dostała prezenty. Dużo prezentów.

Jednym z nich była huśtawka – model oldschool, na czerwonych linach z drewnianymi szczebelkami. Ci, którzy urodzili się w PRL, pamiętają i wspominają z rozrzewnieniem. W epoce niedoborów taka huśtawka to było coś – wobec braku finansowanych przez unijne euro placów zabaw, jedyną alternatywą były znieświeżone zazwyczaj trzepaki. Były one jednak ogólnodostępne – aby skorzystać, trzeba było wywalczyć sobie miejsce w hierarchii osiedlowej. Huśtawki wisiały w domach, dzięki czemu ich dysponenci mogli robić szczegółową, wnikliwą selekcję i zapraszać tylko wybranych.

Nie miałem w domu huśtawki. Bujałem się u znajomych, po prośbie. Zawsze chciałem mieć swoją huśtawkę, więc zareagowałem sentymentalnie, gdy dostała ją Zu.

Należało ją zamontować i korzystać. Po prostu. Nie wydaje się to zbyt skomplikowane, jednak to proste tylko wtedy, gdy podejmie się szybko decyzję lokalizacyjną i ją wykona. My ugrzęźliśmy na etapie wyboru miejsca. Debata trwała niespełna rok, huśtawkowi darczyńcy zapewne się niejednokrotnie w skrytości poobrażali, że prezent nie został zainstalowany. Czas płynął. Przełom nastąpił, gdy między mną a G. doszło do sytuacyjnych spięć. Wtedy, nie bardzo wiedząc, co począć z wewnętrznym, przederupcyjnym bulgotem i ogólną irytacją, postanowiłem przekuć je w czyn. Haki, śruby, kołki, wiertarka, prąd, zacięta mina. Wybrałem pierwsze miejsce z brzegu, wywierciłem, wstawiłem kołki, umocowałem wszystko. Gdy byłem już na etapie serwowania G. dumnych spojrzeń samca, który poradził sobie zarówno z negatywnymi emocjami, jak i wyzwaniami natury technicznej, całość moich dokonań zwaliła mi się na głowę. Dobrze, że bez dziecka w środku. Okazało się, że trafiłem w pustą przestrzeń między płytami sufitowymi, zapewne jedną, jedyną na cały sufit. Pech. Gdy robię zakupy, zawsze wybieram kasę, do której stoi się najdłużej, kończy się papier w terminalu, panie się akurat zmieniają, system się blokuje. Tu trafiłem w pustkę, która zniweczyła plany i pogrążyła mnie w poczuciu technicznej niemocy.

Pofrustrowałem się tym nieco, po czym udałem się do sklepu z rzeczami, które miały mi pomóc zakotwiczyć huśtawkę w sufitowej pustce. Rozwiązanie tej sytuacji postawiłem sobie za punkt honoru, nie mogłem pozwolić, aby wielkie, rozwiercone sufitowe dziury przypominały mi co chwila o deficycie talentów technicznych. Udało się. Po montażu przeszedłem do fazy testów. Tak, jak dziesiątki ciężarówek sprawdzają wytrzymałość mostu jeżdżąc w tą i z powrotem, uwiesiłem się swoimi zbliżającymi się do trzech cyfr kilogramami na linach. Konstrukcja wytrzymała, wisi do dziś.

huśtawka1

Zu przyjęła tą okoliczność z właściwym entuzjazmem. Często korzysta. Uwielbia się huśtać, wydaje przy tym radosne dźwięki. Najbardziej lubi ataki bestii. Atak bestii polega na nagłym wyskoku rodzica zza rogu i ataku z użyciem zębów, skierowanym na nogi i korpus niemowlaka. To, co najwyraźniej Zu w huśtaniu się nie odpowiada, to samotność. Wielokrotnie zapraszała mnie, abym się dosiadł, jednak rozmiar mojej partii zadniej całkiem eliminuje taką możliwość, nie wspominając o ograniczonym zaufaniu do wytrzymałości konstrukcji. Zu rozwiązała ten problem w inny sposób. Tuż obok huśtawki ze ściany sterczy pręt, zwisa z niego drut, na którym wisiał kiedyś designerski globus, który po kolejnym upadku na ziemię poddał się. Na końcu druta, tam, gdzie powinien być globus, siedzi sobie filcowy wilk. Czemu? Bo tak. Zu zauważyła go i od pewnego czasu, ilekroć siada na huśtawce, każe mi huśtać również wilka na drucie. Sprawa towarzystwa rozwiązana.

huśtawka

Pan Odkurzacz i inne upiory

Każdy rodzic wie, czym są zabawki upiorne. To przedmioty, które pojawiają się w domu przypadkiem, pożyczone od kogoś, podrzucone lub zakupione w dobrej wierze. Dopiero, gdy zapuszczą w domu korzenie, okazują swą upiorną naturę i niczym laleczka Chucky terroryzują domowników.

U nas zamieszkał Pan Odkurzacz. Pożyczyliśmy go od K., mam nadzieję, że się nie obrazi za ten tekst. Chyba nie, widziałem w jej oczach wyraźną ulgę, gdy zabieraliśmy go do domu.

Pan odkurzacz wzbudził zainteresowanie Zu – jest duży, kolorowy, plastikowy, można z nim chodzić po domu, gada i śpiewa. Przekazuje ważne prawdy i hasła – „kurz wróg!“, „dobra robota, dobra robota, tu na sprzątanie jest zawsze ochota“ i podobne. Śmieje się upiornie. Ma wielkie oczy. Nawet, gdy stoi nieużywany, mam wrażenie, że ukradkiem mnie obserwuje. Wyobrażam sobie wtedy, że nocą samoczynnie uruchamia się i dybie na nasze zdrowie i życie. Z pewnością ma umiejętność samoczynnej relokacji – czasem jestem pewien, że zostawiliśmy go w miejscu, z którego potem zagadkowo znika, po czym znienacka pojawia się w zupełnie innej części mieszkania.

Jest złośliwy. Przeszkadza mi w przemieszczaniu się po domu, włazi mi pod nogi. Kiedyś usypiałem Zu, było ciężko, w końcu udało się – zasnęła cienkim, łatwym do zburzenia snem. Zacząłem wycofywać się na palcach, bezszelestnie. Gdy byłem już przy drzwiach, cofając się stanąłem na czymś. To był on. Pan Odkurzacz.

– Hohohohohohohoho!!!!!!!

Ryknął na cały, plastikowo-sztuczny, głos. Zu zerwała się na równe nogi.

Powinienem się go pozbyć.

Boję się zemsty.

zdjęcie 2

„Dziecko kosztuje fortunę” i inne ludowe strachy

Posiadanie dzieci jest dziedziną, która obrasta w stereotypy jak żadna inna. Takie przynajmniej mam wrażenie po półtorarocznym doświadczeniu osobistym. Ich treść to materiał na niekończący się cykl wpisów.

Jeden ze stereotypów naczelnych to ten, który wskazuje na niewyobrażalne koszty związane z narodzinami dziecka i jego późniejszym utrzymaniem. Sądzę, że każdy słyszał wielokrotnie z ust znajomych, że chętnie zdecydowaliby się na dziecko, ale niestety, kasa. Co ciekawe, często takiej argumentacji używają ludzie, którzy mają pieniądze w dużym zapasie. Zastanawiam się, czy to efekt ich mylnego wyobrażenia, czy też ogólnej niechęci do posiadania dzieci, wyrażonej poprzez taki dziwny argument. Ich sprawa.

Nie twierdzę, że dzieci nic nie kosztują. Kosztują, zwłaszcza, jak zaczynają chodzić do szkoły, na różne dziwne zajęcia, wyjeżdżają na wakacje itp. Chcę jednak rozprawić się z mitem wielkich nakładów, które są niezbędne przy okazji pojawienia się niemowlaka na świecie i w pierwszym roku jego życia.

Gdy człowiek podchodzi do zagadnienia czysto teoretycznie, rzeczywiście można się przerazić. Ubrania, te wszystkie bodziaki takie i owakie, których przecież nie da się nawet rozróżnić, pajace, śpiochy, czapki, skarpetki, koszulki, ręczniki z kapturem i bez, sto innych typów odzienia. Łóżko, materac, pościel jedna i druga, wózek, kombinezony, kosmetyki – każdy do czegoś innego, wanienki, stelaże, przewijaki, komody. Fotelik do samochodu, nosidełko, pieluchy, masa gadżetów – podgrzewacz, nawilżacz, niania na prąd.

Po takim zestawieniu człowiek markotnieje, bo z każdym kolejnym hasłem oczami wyobraźni widzi kolejne zera, plastikowe karty, linie kredytowe i inne debety. Kryzys finansowy. Można jednak temat oswoić, gdy przejdzie się do fazy organizowania tych wszystkich przedmiotów. Wtedy otwiera się inny, nieznany bezdzietnym świat. Okazuje się, że istnieje podziemie rodziców poszukujących i zbywających. Panuje tam nieustanny ruch, przedmioty krążą i wracają. Mniejszy krąg wymiany to znajomi, większy – wszystkie internety świata, setki forów, akcje wymiany rzeczy itp.

I tak, jedna osoba podrzuca ubrania w kilku pierwszych rozmiarach, które przecież są jak nowe (noworodek, choćby chciał, nie ma jak ich zniszczyć). Ktoś inny podrzuca wanienkę, bo leży w piwnicy nieużywana. I tak z wszystkim. Nagle okazuje się, że spada na nas deszcz gadżetów, które znajomi od dawna trzymają poupychane w szafkach. W zasadzie jedyne, na co w naszym przypadku poszła żywa gotówka, to wózek (używany, od znajomych – genialny), łóżko z materacem i przewijak, który trzeba było zrobić na miarę.

Potem też jest nieźle. Wyżywienie niemowlaka w pierwszych miesiącach życia nie generuje kosztów, zakładając, że menu zapewnia mama. Przychodnia, do której zapisaliśmy Zu, działa dość sprawnie, więc z jednym wyjątkiem nie musieliśmy korzystać z prywatnego sektora. Zabawki, ubrania, maty i inne gadżety krążą po znajomych tak, jak wcześniej. Jeżeli rzeczy są przyzwoitej jakości, orbitują tak przez lata.

Oczywiście, można powiedzieć, że mamy – odpukać – szczęście, bo Zu nie choruje, nie było kłopotów z karmieniem, dobrze się rozwija, nie wymaga dodatkowych, nieoczekiwanych nakładów. Nie zawsze tak jest.

Jest jedna okoliczność, która sprawia, że system low-cost się nie sprawdza. To sytuacja, gdy jest się pierwszym w towarzystwie, który ma dzieci. Wtedy człowiek jest skazany na sponsoring reszty świata – do jego zasobów prędzej czy później przysysają się pasożyty. To on jest tym, który wpuszcza niezliczone przedmioty do obiegu. Może należałoby stworzyć specjalny fundusz składkowy na te pierwsze dzieci – wtedy byłoby sprawiedliwie.

zu i kapelusz

 

Spróbuję opisać zdjęcie profesjonalnie niczym w periodykach modowo-lajfstajlowych:

pajac: no name, second hand

pielucha: dada z biedry

kapelusz: zasoby domowe A.

wózek: bugaboo, z drugiej ręki

modelka: Zu (1.)

stylizacja: tak wyszło

makijaż: brak

Dziękujemy A. za udostępnienie mazurskiej podłogi na potrzeby sesji.

Gadżety Zu: nosidło

Tym razem ma być rzeczowo i praktycznie.

Nosidło mieści się w zasadzie w kategorii „gadżety rodzica”, a nie „gadżety Zu”. Uwalnia i poszerza perspektywy możliwych działań. Zmienia jakość życia z niemowlakiem. Ale zacznijmy od początku.

Gdy Zu była jeszcze mniejsza niż teraz, G. nosiła ją w chuście. Przed godziną zero, czyli narodzinami, zaliczyliśmy kurs wiązania, podczas którego nieporadnie próbowaliśmy skrępować rozliczne niemowlęce fantomy. Wbrew pozorom nie jest to takie proste – zawiązać jakoś się zawsze da, ale cały pic polega na tym, aby zrobić to dobrze i tak ułożyć chustę, aby odpowiadała anatomii dziecka. Błędy, często nieświadome, mogą narobić sporo krzywdy.

Pełni zapału, już kilka tygodni po narodzinach Zu zapakowaliśmy ją do chusty, aby w swym małoletnim spacerowym życiu widziała coś więcej niż dach wózka. G. nosiła ją regularnie, ja w swym słomianym zapale zawiązałem mikrusa raz czy dwa i zakończyłem operację „chusta”. Zabrakło cierpliwości. G. zrobiła mi zdjęcie, mogę sobie oprawić w ramkę i się lansować.

chusta

Miesiące mijały, ja wciąż do chusty nie miałem śmiałości, a dziecko w wózku coraz częściej podnosiło bunt i chciało obserwować świat. W dodatku zbliżał się weekend majowy, G. chciała wyjechać z Zu do przyjaciół na Mazury, a tam z wózkiem ciężko się poruszać. Zdecydowaliśmy, że kupujemy nosidło. Przejrzeliśmy wszystkie dostępne internety z opiniami. Jak się okazało, temat nosideł wzbudza emocje. Podobno ci, którzy noszą w nich dzieci poniżej 6 miesiąca robią źle, ponieważ tak małe dzieci nie powinny przebywać w pozycji siedzącej. Podobno nosidła, które są wąskie i dzieci wiszą w nich na pasku umieszczonym pomiędzy nogami, też są niedobre, ponieważ cały ciężar ciała jest przeniesiony na krok dziecka. Wyobrażam sobie, że gdyby ktoś chciał mnie teraz nosić w ten sposób, napotkałby czynny opór z elementami agresji. Po wstępnym skołowaceniu wynikającym z nadmiaru informacji wyłoniliśmy zwycięzcę naszego wewnętrznego rodzinnego przetargu.

Padło na Tulę – polską firmę – dobre opinie, do tego ładna. Co prawda nie powinno mieć to znaczenia, ale wiadomo, że ma – w końcu człowiek będzie przez długie miesiące poruszał się z tym czymś na klacie, więc niech to chociaż wygląda jakkolwiek.

tula

Tula jest super. Piszę to jako niezależny użytkownik, któremu nikt za tą opinię nie płaci. Dziecko odpowiednio się w niej układa – „na żabę”, czyli nogi ma odsadzone na bok, co jest dla mikrusa naturalne, ponadto sprzyja właściwemu rozłożeniu środka ciężkości. Zu jest w niej stabilna, lubi w niej siedzieć, można się – w granicach rozsądku – pochylać, odchylać i normalnie poruszać.

tula woda

Otworzyła mi masę nowych możliwości – odzyskałem oburęczność, a to wielka rzecz. Mogę spokojnie wyjść z psem, porozmawiać przez telefon, pójść na zakupy – to wszystko można też zrobić z wózkiem, ale jest trudniej. Można też zjeść wspólnie lody.

tula3

Gdy niemowlak jest śpiący, po prostu przytula się do klatki piersiowej nosiciela – w tym wypadku ojca – i zasypia. Tula ma mały patent, który sen utrwala – przypinany kaptur, którym można przytrzymać głowę przy ciele i ustabilizować ją tak, aby podczas szybkiego marszu mózg niemowlaka nie telepał się zanadto wewnątrz czaszki.

Gdy Zu ma ochotę na interakcję z ojcem, podnosi tylko głowę i robi głupie miny, uśmiecha się, pokrzykuje i ogólnie jest zabawa.

tula2

Używanie Tuli jest bezproblemowe – zapięcie dziecka zajmuje 10 sekund. Jedyny problem, na który może się natknąć męski użytkownik, to sposób zapinania klamry na plecach. Zapina się ją i odpina, jak stanik. Tu zapewne część panów pomyśli – co za problem? Przecież odpinałem niejeden stanik. Ale nie, takie doświadczenie nie pomaga. Tu trzeba przyjąć kobiecy punkt widzenia, czyli wykręcić ręce do tyłu, aby samemu zapiąć klamrę na wysokości łopatek. Zajęło mi trochę czasu, zanim zmusiłem swoje stawy barkowe do takiej ewolucji. Ale da się.

Gadżety Zu: chodzik, jeździk czy jak to się nazywa

Wiem, tytuł brzmi, jak zapowiedź opisu plusów i minusów chodzika, przeglądu rynku, cen itp, czyli świetnego patentu na uśpienie czytelnika. Spokojnie! Tak, jak wspomniałem na początku, nie chcę Was zanudzać tzw. obiektywnymi opiniami. Chcę pisać o rzeczach, których używamy i mają sens lub są go pozbawione. I tyle.

Zu dostała na chrzciny chodzik (albo jeździk, nie opanowałem terminologii), czyli urządzenie mobilne mające zachęcić ją do poruszania się o własnych siłach. Teoretycznie działa to tak: dziecko podchodzi, orientuje się że to coś jeździ, zalewa je zapał i pragnienie spionizowania się, staje, idzie i nie przestaje chodzić. Zu ma swoje koncepcje na takie sytuacje. Rzeczywiście – podeszła, wstała, przeszła parę kroków. Przyziemiła. I siedzi. Czasem się przemieszcza, ale pchając go na kolanach – też fajnie. Co z tego, że to chyba najbardziej niewygodna pozycja do poruszania się – spróbujcie na kolanach, z ramionami w górze pchać coś, co ma poręcz daleko powyżej waszej głowy. Można sobie wyobrazić wypełniony zakupami wózek XXL w markecie budowlanym, który przemieszczamy po alejkach na kolanach. Dziecko, jak widać, lubi wyzwania.

Zu, im jest starsza, tym częściej przechodzi w pion. Zasuwa wtedy po pokoju od lewej do prawej i zawsze wpada w rozpacz, gdy jej podróż kończy się na ścianie lub oknie i nie może dalej iść. To doprawdy okrutna właściwość ściany, że zatrzymuje chodzik.

Zu przyjmuje dość specyficzną pozycję w tym ruchu. Moje pierwsze i jak dotąd jedyne skojarzenie, gdy na nią patrzę, krąży wokół pensjonariuszek domu spokojnej starości. Przepraszam staruszki, ale co zrobić, sami zobaczcie, dlaczego:

http://youtu.be/6GF3jRnL4SM

Grunt, że jest zabawa i uśmiech na obliczu.

Sam chodzik – Vilac (swoją drogą, brzmi jak nazwa leku na coś złego) – to bardzo ładna rzecz, drewniana, kolorowa, stabilna i dobrze wykonana. Szczególnie dobrze się prezentuje na tle plastikowej konkurencji. Nie wiem, jaka jest relacja ceny do jakości, ponieważ Zu dostała go w prezencie, a nie wypada potem sprawdzać darczyńcy na ceneo. Ma kilka dodatkowych funkcji, czyli klocki, które można wpasowywać w odpowiednie otwory (i wpadać w kolejną rozpacz, gdy koło nie chce się przecisnąć przez trójkątną dziurę). Ma też odpowiednią – czyli dużą – masę, więc dziecko nie przewraca się w każdą stronę przy byle wahnięciu. Co prawda Zu parę razy zaliczyła z nim rzut na klepki bez asekuracji, ale trudno winić sprzęt – producent zapewne nie przewidział, że użytkownik może uznać, że chodzik powinien jeździć w bok. Nie jeździ w bok.

A tak wygląda w realu – solo i z użytkownikiem:

chodzik1chodzik  chodzik2 chodzik3

 

Konkluzja: polecam! Vilac ma sens.

Krótka wrzutka na temat planowania

O planowaniu było w poprzednim wpisie. Ale to temat – rzeka.

Zu ponownie postanowiła zadrwić sobie z pomysłu rodziców. Przy okazji chrzcin małej postanowiliśmy zabrać się wreszcie za urządzenie pokoju dla dziecka. Przenieśliśmy nasze rzeczy do mikropomieszczenia zwanego Czarną Dziurą (do tej pory wchłaniało wszystkie przedmioty) i udostępniliśmy naszą byłą sypialnię Zu.

Pierwszym gadżetem, któremu nie mogliśmy się oprzeć, było tipi. G. znalazła takie, które zawładnęło naszym poczuciem estetyki. Kupiliśmy, złożyliśmy i zaczęliśmy się zachwycać z myślą, jak to nasza córka będzie się wspaniale w nim bawiła. Przecież jak byliśmy mali, marzyliśmy o takim gadżecie, ale w epoce niedoborów byliśmy skazani na budowanie wyrobów namiotopodobnych z koców i krzeseł.

Zu, przynajmniej na razie, jest średnio zainteresowana. Za to pies – bardzo. Doszło więc do tymczasowej wymiany barterowej.

              tipi kozak IMG_0957

Zu ma nasze wysiłki w poważaniu i siedzi w kojcu, a Kozak korzysta z prawdopodobnie najbardziej luksusowego psiego lokum w okolicy. I tyle.

Front Walki z Różem

Róż we wszystkim, co dotyczy ubioru / gadżetów / zabawek dla dziewczynki. Temat znany. Wiadomo, część rodziców jest nastawiona offowo i bojkotuje Hello Kitty. My też.

Zawsze mnie zastanawiało, skąd się bierze dziecięcy kolorystyczny dress code. Niemowlak ma to w poważaniu, więc decydują rodzice. Choćby mnie pokroili na plastry nie uwierzę, że wszyscy pakują dziewczynki w róż, bo to takie słodkie i wyglądają jak laleczki i jest pięknie. Może chodzi o identyfikację – niemowlaki często w rysach twarzy nie przejawiają cech płciowych, więc kolor odzienia pomaga osobom postronnym unikać niezręcznych pomyłek, z których trzeba się potem wykręcać. Może działa zwyczajny owczy pęd – wszyscy lecą za różem, lećmy i my. Nie wiadomo.

Mali mężczyźni też mają swój kolor, czyli niebieski. To jest dopiero dyskryminacja! Niebieski jest fajny. Różowy nie. Dlatego powstał Front Walki z Różem. Pink is dead.

 dzidzia jest punkiem

Nie da się go zwalczyć zupełnie, więc czasem używamy. Nie jesteśmy ekstremistami. Poza tym nie jest łatwo uniknąć różu – wciska się i wpycha z każdej strony, a że człowiek z natury jest leniwy, czasem odpuszcza. Są też fajne róże, blade, pastelowe – Zu ma taki koc, jest super.

Efekty uboczne walki z różem – 7 na 10 strzałów obcych osób to pudła, czyli myślą, że Zu to chłopak. Ale co tam.

Sposoby unikania różu:

– kupować w działach „odzież dla chłopców”,

– kupować w offowych sklepach i manufakturkach, których ostatnio wysyp na rynku; fajne, ładne, ale drogie.

Albo się poddać. Zresztą i tak, jak Zu nieco podorośnie i zyska prawo głosu na odcinku stylizacji własnej, prawdopodobnie polegniemy – róż zyska kluczowego sojusznika.