Posiadanie dzieci jest dziedziną, która obrasta w stereotypy jak żadna inna. Takie przynajmniej mam wrażenie po półtorarocznym doświadczeniu osobistym. Ich treść to materiał na niekończący się cykl wpisów.
Jeden ze stereotypów naczelnych to ten, który wskazuje na niewyobrażalne koszty związane z narodzinami dziecka i jego późniejszym utrzymaniem. Sądzę, że każdy słyszał wielokrotnie z ust znajomych, że chętnie zdecydowaliby się na dziecko, ale niestety, kasa. Co ciekawe, często takiej argumentacji używają ludzie, którzy mają pieniądze w dużym zapasie. Zastanawiam się, czy to efekt ich mylnego wyobrażenia, czy też ogólnej niechęci do posiadania dzieci, wyrażonej poprzez taki dziwny argument. Ich sprawa.
Nie twierdzę, że dzieci nic nie kosztują. Kosztują, zwłaszcza, jak zaczynają chodzić do szkoły, na różne dziwne zajęcia, wyjeżdżają na wakacje itp. Chcę jednak rozprawić się z mitem wielkich nakładów, które są niezbędne przy okazji pojawienia się niemowlaka na świecie i w pierwszym roku jego życia.
Gdy człowiek podchodzi do zagadnienia czysto teoretycznie, rzeczywiście można się przerazić. Ubrania, te wszystkie bodziaki takie i owakie, których przecież nie da się nawet rozróżnić, pajace, śpiochy, czapki, skarpetki, koszulki, ręczniki z kapturem i bez, sto innych typów odzienia. Łóżko, materac, pościel jedna i druga, wózek, kombinezony, kosmetyki – każdy do czegoś innego, wanienki, stelaże, przewijaki, komody. Fotelik do samochodu, nosidełko, pieluchy, masa gadżetów – podgrzewacz, nawilżacz, niania na prąd.
Po takim zestawieniu człowiek markotnieje, bo z każdym kolejnym hasłem oczami wyobraźni widzi kolejne zera, plastikowe karty, linie kredytowe i inne debety. Kryzys finansowy. Można jednak temat oswoić, gdy przejdzie się do fazy organizowania tych wszystkich przedmiotów. Wtedy otwiera się inny, nieznany bezdzietnym świat. Okazuje się, że istnieje podziemie rodziców poszukujących i zbywających. Panuje tam nieustanny ruch, przedmioty krążą i wracają. Mniejszy krąg wymiany to znajomi, większy – wszystkie internety świata, setki forów, akcje wymiany rzeczy itp.
I tak, jedna osoba podrzuca ubrania w kilku pierwszych rozmiarach, które przecież są jak nowe (noworodek, choćby chciał, nie ma jak ich zniszczyć). Ktoś inny podrzuca wanienkę, bo leży w piwnicy nieużywana. I tak z wszystkim. Nagle okazuje się, że spada na nas deszcz gadżetów, które znajomi od dawna trzymają poupychane w szafkach. W zasadzie jedyne, na co w naszym przypadku poszła żywa gotówka, to wózek (używany, od znajomych – genialny), łóżko z materacem i przewijak, który trzeba było zrobić na miarę.
Potem też jest nieźle. Wyżywienie niemowlaka w pierwszych miesiącach życia nie generuje kosztów, zakładając, że menu zapewnia mama. Przychodnia, do której zapisaliśmy Zu, działa dość sprawnie, więc z jednym wyjątkiem nie musieliśmy korzystać z prywatnego sektora. Zabawki, ubrania, maty i inne gadżety krążą po znajomych tak, jak wcześniej. Jeżeli rzeczy są przyzwoitej jakości, orbitują tak przez lata.
Oczywiście, można powiedzieć, że mamy – odpukać – szczęście, bo Zu nie choruje, nie było kłopotów z karmieniem, dobrze się rozwija, nie wymaga dodatkowych, nieoczekiwanych nakładów. Nie zawsze tak jest.
Jest jedna okoliczność, która sprawia, że system low-cost się nie sprawdza. To sytuacja, gdy jest się pierwszym w towarzystwie, który ma dzieci. Wtedy człowiek jest skazany na sponsoring reszty świata – do jego zasobów prędzej czy później przysysają się pasożyty. To on jest tym, który wpuszcza niezliczone przedmioty do obiegu. Może należałoby stworzyć specjalny fundusz składkowy na te pierwsze dzieci – wtedy byłoby sprawiedliwie.

Spróbuję opisać zdjęcie profesjonalnie niczym w periodykach modowo-lajfstajlowych:
pajac: no name, second hand
pielucha: dada z biedry
kapelusz: zasoby domowe A.
wózek: bugaboo, z drugiej ręki
modelka: Zu (1.)
stylizacja: tak wyszło
makijaż: brak
Dziękujemy A. za udostępnienie mazurskiej podłogi na potrzeby sesji.