Reaktywacja. I znowu o braku pokory

Minęły już dwa miesiące, od kiedy Basia do nas dołączyła. Dwa miesiące to dużo, jak na urlop od pisania. Klawiatura zaszła kurzem. Wracam.

Ludzie mają różne strategie, gdy wiedzą, że zbliża się moment narodzin dziecka. Jedni tworzą rozmaite scenariusze, budują schematy zachowań, próbując przewidzieć wszystko, co się da. Zapewne po to, aby uniknąć zaskoczeń, konieczności spontanicznej gry z nową rzeczywistością i wynikających z niej komplikacji. Taka strategia jest z pewnością niegłupia, na pewno – bezpieczna. Ja zawsze byłem marnym planistą, preferowałem akcje spontaniczne, co czasem niosło pewne ryzyko wynikające z natury freestyle’u. Pozostałem temu podejściu wierny i tym razem. Dodatkowo, dwuletnie obcowanie z dzieckiem nauczyło mnie, że planowanie czegokolwiek ma wymiar czysto teoretyczny i rzadko skutkuje jakimkolwiek spotkaniem z rzeczywistością. Aby uniknąć niepotrzebnych frustracji, zdecydowałem się czekać na narodziny Basi bez wyraźnych akcji przygotowawczych.

Obyło się bez nadmiaru stresu. Włączyła się pierwsza faza próżności (przecież mamy już dziecko, wiemy, co i jak; proste – ?), na etapie ciąży – niegroźna i niepodlegająca weryfikacji przez rzeczywistość. Gdy termin porodu się zbliżał, stres narastał, był jednak związany głównie z logistyką związaną z Zu, czyli: jak to wszystko zorganizować, aby nie kojarzyła potem narodzin Basi z nerwową bieganiną, wrzucaniem jej na szybko do dziadków, bez czasu na spokojne wytłumaczenie, gdzie właśnie wybiera się G., co się tam zdarzy i dlaczego nam się tak bardzo śpieszy. Szczęśliwie udało się, dziękować Bogu za czas, który nam dał, aby wszystko ogarnąć i bez korków dojechać do szpitala na czas.

Gdy Basia dołączyła, ale wraz z G. wciąż rezydowała w szpitalu, moim priorytetem było zaopiekowanie się Zu tak bardzo, jak tylko potrafiłem. Były rozmowy, przytulenia, uważnie dobrane słowa, mające zachęcić ją do zaakceptowania nowej rzeczywistości. Gdy produkowałem te treści i serwowałem je Zu, miałem wrażenie, że nadaje im rangę porównywalną z tym, że pies właśnie spadł z kanapy albo że kanapka jest z serem, a powinna być z dżemem. Może poziom abstrakcji był zbyt wysoki. Nie wiem. W każdym razie reagowała spokojnie, bez rozpaczy. Wszyscy przygotowywaliśmy się na pierwsze spotkanie w komplecie, w domu. W końcu przyjechaliśmy. I co?

Patrzyliśmy w napięciu, co się wydarzy. Zu podeszła do nosidła, spojrzała, poszła do pokoju po zabawkę, przekazała ją Basi, uśmiechnęła się. Pomyślałem – jest świetnie, lepiej, niż się spodziewałem, te wszystkie historie, które się słyszy, są na wyrost. I włączyła się u mnie druga faza próżności – „MY sobie na pewno poradzimy, JA ogarnę, przecież jestem świadomym rodzicem”. Gdy mój mózg zalewała fala samozadowolenia, G. przystawiła Basię, aby zaserwować jej pierwszy posiłek w warunkach domowych. Patrzyłem na nie, próżność uśpiła czujność, patrzyłem wciąż pogrążony w klimacie idylli. I do akcji wkroczyła Zu. Gdy zorientowała się, że Basia jest czymś więcej niż interaktywną lalką, że ma taki dostęp do G., jaki dotąd miała tylko ona – dostała szału. Jej histeria błyskawicznie wyrwała mnie z otępienia. To był prawdziwy kubeł zimnej wody, cała cysterna, która wylała się nam na głowy. Chcieliśmy uspokoić Zu i zapanować nad sytuacją, położyliśmy się razem na łóżku. Zły pomysł – Zu zaczęła wierzgać nogami ze złości, mało co nie zrobiła Basi krzywdy.

Po kilku chwilach ochłonęliśmy. Myślę, że to się musiało stać, aby wzbudzić w nas zdroworozsądkowe myślenie o bezpieczeństwie w takich sytuacjach. Gdyby nie ten trudny debiut, może popełnilibyśmy poważniejszy błąd. Kto wie. W każdym razie po kilku dniach Zu nabrała spokoju. Czasem wkurza się na niemowlaka. Normalna rzecz. Jest jednak dość bezpiecznie, staramy się budować w niej umiejętności wyładowywania złości w sposób, który nikomu nie zagraża. Niełatwa rzecz – wielu dorosłych, świadomych ludzi ma z tym przecież problem, a co dopiero dwulatka. Ale trzeba wierzyć, że się uda.

Wbrew klimatowi tego wpisu zapewniam, że jest fajnie. Trudno, ale fajnie. Dlaczego trudno? To temat na wiele innych wpisów. To be continued.

basia misiek

Ludzkie dziecko

Oglądałem ostatnio program przyrodniczy w telewizji. Rzecz miała miejsce w niedzielę rano, ból istnienia wynikający z rozmaitych aktywności podejmowanych poprzedniego wieczoru koił głos, o ile pamiętam, Krystyny Czubówny. Program traktował o potomstwu w świecie zwierząt. Dla porównania, przytaczano czasem dla przykładu, jak sprawa wygląda u ludzi. Mówiono wtedy o „ludzkim dziecku”. Ludzkie dziecko. Spodobało mi się to określenie. Odzwyczajam się powoli od mocno przeterminowanego nazywania Zu niemowlakiem, zostanie więc ludzkim dzieckiem.

Dziecko jednak nie zawsze jest ludzkie. Czasem jest bardzo nieludzkie, zwłaszcza, gdy bezlitośnie dręczy osoby, które wydały je na świat. Jest kilka metod, które skutecznie wyprowadzają nas, dorosłych, z równowagi. Zapraszam na przegląd.

1. Badanie granic

To technika, która sprzyja rozwojowi dziecka, więc na chłodno zazwyczaj ją akceptujemy. Gorzej, gdy znajdujemy się w epicentrum tych doświadczeń, mając przy okazji gorszy nastrój i nieprzespaną noc za sobą. Wówczas cierpliwość topnieje. Przykład: bawimy się i spędzamy wspólnie czas. Wtem Zu podchodzi do regału z moimi płytami CD, staje przed nim, odwraca się do mnie i puszcza to jedyne w swoim rodzaju spojrzenie: „wiem, że mi nie wolno; wiedz, że nic mnie nie powstrzyma”. Wiedząc, co zaraz nastąpi, mówię spokojnie, acz stanowczo:

– Zu, nie wolno.

Odwraca się do mnie ponownie i, niby od niechcenia, dotyka niedbale palcami jednej z płyt.

– Zu, nie wolno!

Uśmiecha się diabelsko, patrzy mi prosto w oczy i wysuwa dwie płyty.

– Zu!!!

W tym momencie wyciąga zamaszyście płyty z półki i niczym zawodowy dyskobol rzuca nimi, lecą przez cały pokój, rozbijają się na ścianie. Myśli, które przelatują mi przez głowę, kwalifikują się do aresztu lub interwencji Rzecznika Praw Dziecka. Zu nie słucha się ani trochę, mimo, że dobrze wie, że jej nie wolno. Potem serwuję jej wykład, staram się utrzymać nerwy na wodzy, jednocześnie wykazując się zdecydowaniem. Naiwnie wierzymy, że słowo czyni cuda. Czas pokaże.

2. Woda

Zu uwielbia wodę w każdej postaci, zresztą o tym już było. Czasem spontanicznie inicjuje kąpiel w sytuacjach mało sprzyjających. Sprowadzając to do konkretu – wylewa sobie wodę na głowę, gdy tylko ma taką sposobność. Ta się przytrafia, gdy przykładowo wychodzimy na spacer, proces zbierania się do wyjścia i ubierania jest na finiszu, a ja przypominam sobie, że dziecko przed opuszczeniem domu trzeba napoić. Daję Zu do ręki kubek z wodą, ona szybkim ruchem wylewa sobie całą zawartość na czaszkę, wpadając w ekstatyczny śmiech. Gryząc tynk z wściekłości wykonuję wstecz wszystkie czynności, które właśnie zakończyłem, bo jest mokra do samej pieluchy.

3. W stronę wolności

Od kiedy Zu zyskała mobilność, akcentuje tą umiejętność w rozmaitych sytuacjach. Zazwyczaj wtedy, gdy widzi, że ma szanse uciec i przynajmniej przez pewien czas uzyskać przewagę dystansu. Dzieje się tak, gdy jesteśmy na spacerze, prowadzę wózek, a w drugiej ręce trzymam smycz psa. Wtedy Zu decyduje się na sprint, a ja muszę podjąć decyzję – rzucić wszystko i gonić ją, dać jej biec, biec po nią z psem a zostawić wózek czy może spuścić psa ze smyczy i próbować ją złapać pędząc razem z wózkiem. Jak widać, opcji jest wiele. Bywam niezbyt lotny, więc wybranie najlepszego rozwiązania zajmuje trochę czasu. Wtedy Zu zostawia mnie w tyle i jest z tego powodu bardzo zadowolona. Nie ogląda się za siebie i pruje do przodu jak hot rod.

4. Jedzenie

Zu jada różnie, jak to człowiek. Dygresja: czemu właściwie rodzice za punkt honoru stawiają sobie wieczne faszerowanie dziecka pokarmem? Przecież zdarza się dorosłym, że nie są głodni, nie maja apetytu. Czy ktoś wtedy pakuje im łyżkę pełną jedzenia do ust powtarzając jak mantrę, że trzeba jeść, aby być zdrowym? Nie. A przecież dziecko to człowiek. Po co więc to robić? Przecież jeżeli zgłodnieje, zacznie jeść – po co miałoby się męczyć. Wracamy do wątku – Zu nie różni się specjalnie od innych ludzi i je, gdy jest głodna i ma ochotę napełnić żołądek. Czasem jednak zamienia jedzenie w zabawę, czego osobiście nie trawię. Nabiera w usta kaszę, warzywa czy inną jajecznicę. Ja się cieszę, że dziecku smakuje, czasem jestem wręcz dumny, bo sam przyrządziłem, a talentem kulinarnym nie grzeszę. Nagle, gdy paszcza Zu osiąga limity załadunku, wypluwa wszystko najdalej, jak się da, brudząc siebie, mnie, stół, ścianę, psa, wszystko. Czasem też robi sobie koktajle – do kubka z wodą wrzuca mielonego, marchewkę i kaszę gryczaną, miesza to wszystko łyżką po czym wylewa sobie na klatkę, czasem psu na sierść.

To tylko próbka, Czuję, że na tym odcinku wszystko przed nami. Jeszcze nie raz przyjdzie mi stoczyć walkę z kurczącą się cierpliwością.

zu bieg w lesie

Usypianie, czyli granice cierpliwości

Uruchamiając bloga obiecałem sobie, że nie będę robił z niego cukierka na temat rodzicielstwa, nie będę ograniczał się do wpisów o wspaniałych chwilach i jakże śmiesznych sytuacjach wywołanych przez Zu. To naturalne, że łatwiej i przyjemniej pisze się o aspektach lekkich i przyjaznych. Dlaczego? Ponieważ to przyjemne dla piszącego i buduje obraz beztroskiego ojcostwa, ale taki obraz jest tyle podświadomie pożądany, co nieprawdziwy. W związku z tym postanowiłem czasem popełnić tekst zainspirowany ciemniejszą stroną doświadczeń młodego ojca, czyli sytuacjami, w których zdarzają się porażki, zawody i frustracje. O nich pisze się trudniej, jak sądzę dlatego, że dotykają naszych wad, ułomności i granic, do których zazwyczaj się niechętnie przyznajemy.

Zapewne większość rodziców zgodzi się, że najpopularniejszym źródłem trudnych doświadczeń jest usypianie dziecka. O tej z pozoru prostej czynności krążą historie rodem z horrorów.

Ja, szczęśliwie, horroru nie doświadczam. Nie musimy wozić Zu przez trzy godziny dookoła domu samochodem z tą konkretną muzyką ustawioną na tym konkretnym poziomie głośności. Radzę sobie bez wielogodzinnych popisów wokalnych, czym prawdopodobnie zdemolowałbym słuch oraz gust muzyczny mojej córki. Ale nie zawsze jest łatwo.

Dla mnie problemem, ale jednocześnie lekcją pokory, jest ograniczona możliwość przewidzenia, czy się uda, ile czasu to zajmie i jakie czynności trzeba będzie wykonać. Kolejnym utrudnieniem jest ciągła zmiana, jaka zachodzi w Zu – patenty, które świetnie się sprawdzały jeszcze miesiąc temu, teraz są całkowicie bezskuteczne. Cała energia poświęcona na wypracowanie efektywnych schematów usypiania niemowlaka idzie w komin. Trudno. Jednak największym problemem jest brak cierpliwości.

Przystępując do usypiania dziecka mimowolnie planuje się przebieg tej czynności – zakładam, że przykładowo damy radę w 20 minut, bo jest zmęczona, mało spała. Poza tym za pół godziny jest fajny film w TV / mamy plan pogadać z G. o kilku sprawach nie cierpiących zwłoki / padam na twarz więc chcę zalec na sofie i tkwić w bezruchu. Pełen entuzjazmu biorę Zu na ręce i zaczynamy. Kurs w jedną stronę, kurs w drugą, obserwacja. Chodzę, chodzę, nic. Morfeusz daleko. Normalne, przecież nie zaśnie w trzy minuty. Chodzimy dalej, zmiana pozycji na bardziej leżącą, ręce bardziej bolą ale przewidywana skuteczność wzrasta o 50%. Chodzimy. Mijają minuty, coraz ich więcej i więcej. Pojawia się iskra nadziei – Zu zaczyna lekko mrużyć oczy, ziewa, stawia coraz mniejszy opór. Jest! To już zaraz się stanie. Jeszcze parę kroków, jeszcze kilka kursów w tą i z powrotem. Gdy już niemal widzę ją śpiącą w łóżku, nagle bez powodu otwiera oczy na całą możliwą szerokość. I patrzy. Na mnie. Tak po prostu. Aaaaa!

Powstrzymuję irytację, w końcu nic się nie stało. Czuję jednak, że ręce lekko mi drętwieją, a zniecierpliwienie wypiera czułość. Ale nic, trzeba powstrzymać złe emocje i grać dalej. Z powrotem na ręce i chodzimy. Znowu lekko odpływa, znowu mam nadzieję, znowu w momencie kulminacyjnym Zu przerywa nić nadziei prężąc się nagle, jakby właśnie wstała i szykowała się do aktywności. Nie!

Za trzecim razem w końcu zamyka oczy, kładę ją do łóżka, na palcach wychodzę, zanim zamknę bezszelestnie drzwi, słyszę:

bułeeeeeeeeeeeeeeee!!!!

Na całe gardło. Przewidywane w planie 20, 30 czy 60 minut już dawno minęło. Narasta we mnie agresja, trzeba to nazwać po imieniu. Czuję się z tym marnie, nie chcę takich emocji przenosić na dziecko, ale ewidentnie czuję, że docieram do granic wytrzymałości, nie chcę ich przekroczyć. Czasem udaje się zdusić te emocje, czasem kapituluję i proszę helpdesk – czyli G. – o przejęcie Zu, aby odetchnąć i oczyścić się ze złych emocji. Te na szczęście szybko mijają.

Problem w tym, że próg frustracji jest za każdym razem gdzie indziej i ciężko przewidzieć, kiedy ze złości zaczną drętwieć ręce. Wpływa na to masa czynników – zmęczenie, nastrój czy zapas dobrej energii, który można uruchomić. Ta nieprzewidywalność uczy pokory i czyści człowieka z nadmiaru pewności siebie.

Często w sytuacjach kryzysu zastanawiam się, jak wielkim wyzwaniem jest samotne wychowywanie dzieci, sytuacja, gdy nie ma drugiej osoby, której można przekazać dziecko, gdy sił brak. To dla mnie niewyobrażalne.

Najważniejsze, że te wszystkie zmagania kończą się mniej lub bardziej wymęczonym sukcesem. Potwór w końcu musi usnąć, choćby z braku sił do dalszej walki z rodzicami.

zdjęcie