Być, nie będąc

Tym razem zacząłem nieco grafomańskim tytułem. Ostatnio dopadła mnie smutna refleksja. Rzecz dotyczy aktywnego spędzania czasu z dzieckiem. Aktualnie przyjąłem taki tryb życia i pracy, który pozwala mi spędzać dużo czasu z Zu. Cieszę się z tego, bo widzę, jak wiele nam to daje – kontaktu, emocji, zrozumienia. Czas jednak nie działa automatycznie, w skali 1:1 – to, że spędziłem właśnie z dzieckiem trzy godziny, nie znaczy, że te trzy godziny były prawdziwie nasze. Nie wspominam o sytuacjach pseudowegetacji, gdy po zarwanej nocy czy maratonie w pracy usiłuję przetrwać do uśpienia Zu. Obecność ma wtedy charakter czysto fizyczny i polega na uprawianiu sztuki odwracania uwagi Zu od siebie na rzecz puzzli, książeczki, huśtawki czy psa. Nie wspominam też o przejawach rodzicielskiego zlewu, gdy Facebook, telewizja czy nałogowe przeglądanie gazetek samochodowych wygrywa z dzieckiem – a tak też się zdarza. To przykłady dość oczywiste, tymczasem ostatnio zorientowałem się, że nie jedyne.

Poszliśmy z Zu i Kozakiem na tradycyjnie długi, leśny spacer. Trwał trzy godziny, przemierzyliśmy całą okolicę, sami, bez żadnych bodźców zewnętrznych, które mogłyby zakłócić ten wspólny czas. Po powrocie zdałem sobie jednak sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, nie pamiętałem z tego spaceru nic. Zupełnie. Nie pamiętałem, gdzie byliśmy, co dokładnie robiliśmy i dlaczego. Po drugie, nie miałem z tego wspólnego czasu najmniejszego wspomnienia dotyczącego mojej interakcji z Zu. Jedyne, co pamiętam, to ciągłe rozmyślanie o kwestiach dotyczących ostatnich, aktywnych i intensywnych dla mnie dni. Uderzyło mnie to. Będąc ze swoim dzieckiem, nie byłem z nim zupełnie – Zu towarzyszyła brodata kupa mięsa i kości, głowa została w innych, nie związanych z nią przestrzeniach. Zasmuciło mnie to, ponieważ w żaden sposób nie mogłem tego skontrolować i w efekcie czas, który miał być wspólnym, pozostał pustym. Nie wiem, dlaczego – może wszyscy tak czasem mają, może za bardzo się przejmuję rozmaitymi tematami i nie potrafię przestać o nich myśleć, może nie potrafię sobie w porę tego uświadomić. Gdy rzecz dzieje się incydentalnie, można to zignorować. Gdy jednak staje się regułą, to problem – w końcu ten wspólny czas należy się dziecku, jest mu potrzebny, mi zresztą też. A prawda taka, że większość z nas ma teraz mnóstwo rzeczy na głowie, 24 godziny na dobę szuka rozwiązań przeróżnych kwestii, problemów, które atakują z każdej strony. Jak to oddzielić, jak rozgraniczyć?

Na razie przeszedłem do fazy obserwacji zjawiska, wnioski finalne zostawiam sobie na później. Wybieram się na poszukiwanie wewnętrznego chillu, który, że się wyrażę korporacyjnie, poprawi wskaźniki efektywności w zakresie domowego teambuildingu.

zu bańki

Świat rozczarowuje

Zu odkrywa świat – to już wiemy. Każde dziecko odkrywa. Obserwując to ciekawe zjawisko, zazwyczaj koncentrujemy się na stwierdzaniu faktów typu: dziecko już wie, jaka jest w dotyku kora drzewa, dowiedziało się, że woda jest mokra, już nie jest dla niego tajemnicą, jak działa pstryczek włączający światło w pokoju. Rzadko jednak zwracamy uwagę na całe pasmo zawodów i rozczarowań, jakie napotyka dziecko poznając tajniki otaczającej nas rzeczywistości. Świat nie zawsze spełnia oczekiwania dziecka. Czasem zawodzi na całej linii.

Ostatnio Zu nie może przeżyć pewnego deficytu, dotyczącego własnej anatomii. W żaden sposób nie może przejść do porządku dziennego nad tym, że nie ma ogona. Od tygodnia chodzi po domu, nagle przystaje, łapie się za pupę, chwyta nieistniejący ogon. Wydaje z siebie jęk zawodu, patrzy na nas pytająco ze wzruszająco smutnym spojrzeniem, które pyta:

– Mamo, dlaczego ja nie mam ogona..?

Gdy próbujemy jej wytłumaczyć, że nie ma co liczyć na zmianę w tej trudnej sytuacji, smutno spuszcza głowę i odchodzi wolnym krokiem. Po pewnym czasie wraca z nadzieją, znowu łapie powietrze, które powinno być ogonem wypełnione – kto wie, może coś się zmieniło, może ogon już tam jest? Gdy zdaje sobie sprawę, że ogon uporczywie odmawia pojawienia się w obrębie jej ciała, smutnieje jeszcze bardziej. Okrutny ten świat. Na domiar złego, w okolicy pojawia się pies Kozak, który bezczelnie paraduje przed dzieckiem machając zaczepnie tym, czego Zu pragnie najbardziej. I dziwi się później, że dostaje od dziecka w łeb.

 zu jeziorko

Dziecko rządzi

Zu dorasta. Wraz z mijającymi miesiącami coraz intensywniej zaznacza swoją obecność, domagając się włączenia jej do procesu decyzyjnego w sprawach wszelakich. Kilka dni temu zdecydowałem, że mimo wszechogarniającego mnie lenistwa i chęci pozostawania w pozycji półleżącej należy pójść na spacer. Przebrałem Zu, przebrałem siebie, przygotowałem wszelkie niezbędne akcesoria. Zostały do założenia buty. Wyciągnąłem z szafki trampki, chwyciłem nogi ludzkiego dziecka, które w tym momencie wyrwało się z objęć i rzuciło rozpaczliwie na klepki twarzą w dół. Zaczęła się tarzać, wrzeszczeć i kopać. Szczerze zbaraniałem, widziałem, że chce wyjść, że nie może się doczekać. Uspokoiła się, więc podjąłem drugą próbę. To samo. Okazało się, że chodziło o buty. Nie te buty, co trzeba. Zu planowała wyjść w białych nike’ach, a nie w cholernych, czerwonych trampkach.

Zdecydowała.

Od tej pory uważnie się przyglądam jej reakcjom na moje sugestie odzieżowo – obuwnicze, kierując się zasadą unikania niepotrzebnych konfliktów. Idzie przyzwoicie, kompromis jest możliwy poza kilkoma przypadkami, gdy Zu postanowiła wyjść na dwór wyłącznie w pampersie i zimowych kozakach, lub też w torebce foliowej na głowie, apaszce i skarpetkach. Project: runway.

Wczoraj wybraliśmy się do lekarza na szczepienie. Szczepienia nie uświadczyliśmy, ponieważ Zu miała gluty w nosie, a gdy dziecko chore – nie wolno kłuć. G. odetchnęła z ulgą, co prawda już dawno podjęliśmy decyzję, że szczepimy, jednak za każdym razem intuicyjnie staramy się ten moment nieco odwlec. Weszliśmy do gabinetu, rozebrałem Zu do ważenia i mierzenia. Chwilowo zagadałem się z medykiem. Zu stanęła na środku gabinetu, spojrzała dokoła i zabrała się do pracy. Najpewniej uznała, że aranżacja pomieszczenia pozostawia wiele do życzenia, więc zaczęła przestawiać meble, krzesła i sprzęty według własnych zasad dekoracji wnętrz. Gdy skończyła, otrzepała dłonie, usiadła na krzesełku i zafundowała sobie nagrodę w postaci zabawy wielką pluszową truskawą. Zasłużyła. Gdy lekarz nieśmiało zasugerował, że poprzednie ustawienie bardziej mu odpowiada, potulnie zgarnąłem wszystkie przedmioty i przywróciłem im pierwotny układ. Zu wysłała mi w związku z tym kilka nienawistnych spojrzeń.

Wracając, zajrzeliśmy do spożywczaka celem nabycia bułki i banana. Nie, nie tej bułki, którą sobie wymyśliłem. Zu wie lepiej, ta bardziej z lewej jest lepsza i ona życzy sobie właśnie tą. Opieram się? Nie ma sprawy, zaraz zrobi mi z tyłka jesień średniowiecza i następnym razem się zastanowię, zanim odważę się jej sprzeciwić.

zu lody

TROKT

Dziś wybraliśmy się na spacer do lasu. Pierwsze dni prawdziwej wiosny należy przywitać aktywnie, w terenie. Zapakowałem rzeczy Zu, pojmałem Kozaka, założyłem suce obrożę i smycz – w drogę.

W lesie pięknie, pusto (to zaleta nieuregulowanego czasu pracy – można wybrać się na spacer w środku dnia), wściekle zielono, co w wiośnie lubię najbardziej. Maszerowaliśmy przez kilka godzin, zrobiliśmy wielką pętlę odwiedzając rozliczne trakty, zagajniki, nawet niewielkie jezioro. Na jednej ze ścieżek napotkaliśmy Tajemniczego Rowerzystę o Kamiennej Twarzy (TROKT). Gdy minął nas za pierwszym razem, nie zwróciliśmy na siebie szczególnej uwagi. Żadna ze stron nie zastosowała zestawu przyjaznych gestów mimicznych, ale w Polsce to właściwie standard. Swoją drogą szkoda, że nie ma takiego zwyczaju – to zbliża ludzi. Jak w Hiszpanii, gdzie wszyscy zawsze się witają, gdzie się człowiek nie zapuści, słyszy zewsząd: hola! hola! Rowerzysta odjechał, my poszliśmy dalej. Po kilkunastu minutach mignął mi na ścieżce obok – miał równie niewzruszoną twarz. Pojechał.

Minęło kolejne pół godziny – zauważyłem go znowu. Jechał w naszą stronę. Wyraz twarzy bez zmian. Minął nas, coś mnie tknęło, obróciłem głowę. Zatrzymał się, stał kilka metrów za nami, milczał.

– Czy w czymś Panu pomóc? – zapytałem.

– Piwo. – odpowiedział oszczędnie TROKT.

Przeglądałem w myślach możliwe warianty. A. Chce mnie poczęstować, B. Chce, abym go poczęstował, C. Chce kupić, a nie wie gdzie.

– Piwo! – powtórzył podniesionym głosem.

– Jakie piwo? – zapytałem.

– Piwo! Chcę!

– Aaa, to musi Pan tam, do Międzylesia, tam jest sklep, albo w drugą stronę, do Radości. – odparłem, chcąc go wesprzeć radą.

– Przecież wiem!!! – krzyknął TROKT, – Nie masz?

– No nie mam, czy wyglądam na takiego, który ma, w środku lasu, z dzieckiem, z psem..?

Wkurzony TROKT splunął i odjechał bez słowa. Już go nie spotkaliśmy. Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że wyglądam jak menel, który nie rusza się z domu bez alkoholu, a taką właśnie diagnozę postawił mi, jak widać, TROKT. Najwyraźniej krążył wokół nas jak sęp w środku lasu, licząc, że idąc z Zu na spacer wyposażyłem się w sześciopak.

Swoją drogą, zainspirował mnie.

zu kozak las

Ludzkie dziecko

Oglądałem ostatnio program przyrodniczy w telewizji. Rzecz miała miejsce w niedzielę rano, ból istnienia wynikający z rozmaitych aktywności podejmowanych poprzedniego wieczoru koił głos, o ile pamiętam, Krystyny Czubówny. Program traktował o potomstwu w świecie zwierząt. Dla porównania, przytaczano czasem dla przykładu, jak sprawa wygląda u ludzi. Mówiono wtedy o „ludzkim dziecku”. Ludzkie dziecko. Spodobało mi się to określenie. Odzwyczajam się powoli od mocno przeterminowanego nazywania Zu niemowlakiem, zostanie więc ludzkim dzieckiem.

Dziecko jednak nie zawsze jest ludzkie. Czasem jest bardzo nieludzkie, zwłaszcza, gdy bezlitośnie dręczy osoby, które wydały je na świat. Jest kilka metod, które skutecznie wyprowadzają nas, dorosłych, z równowagi. Zapraszam na przegląd.

1. Badanie granic

To technika, która sprzyja rozwojowi dziecka, więc na chłodno zazwyczaj ją akceptujemy. Gorzej, gdy znajdujemy się w epicentrum tych doświadczeń, mając przy okazji gorszy nastrój i nieprzespaną noc za sobą. Wówczas cierpliwość topnieje. Przykład: bawimy się i spędzamy wspólnie czas. Wtem Zu podchodzi do regału z moimi płytami CD, staje przed nim, odwraca się do mnie i puszcza to jedyne w swoim rodzaju spojrzenie: „wiem, że mi nie wolno; wiedz, że nic mnie nie powstrzyma”. Wiedząc, co zaraz nastąpi, mówię spokojnie, acz stanowczo:

– Zu, nie wolno.

Odwraca się do mnie ponownie i, niby od niechcenia, dotyka niedbale palcami jednej z płyt.

– Zu, nie wolno!

Uśmiecha się diabelsko, patrzy mi prosto w oczy i wysuwa dwie płyty.

– Zu!!!

W tym momencie wyciąga zamaszyście płyty z półki i niczym zawodowy dyskobol rzuca nimi, lecą przez cały pokój, rozbijają się na ścianie. Myśli, które przelatują mi przez głowę, kwalifikują się do aresztu lub interwencji Rzecznika Praw Dziecka. Zu nie słucha się ani trochę, mimo, że dobrze wie, że jej nie wolno. Potem serwuję jej wykład, staram się utrzymać nerwy na wodzy, jednocześnie wykazując się zdecydowaniem. Naiwnie wierzymy, że słowo czyni cuda. Czas pokaże.

2. Woda

Zu uwielbia wodę w każdej postaci, zresztą o tym już było. Czasem spontanicznie inicjuje kąpiel w sytuacjach mało sprzyjających. Sprowadzając to do konkretu – wylewa sobie wodę na głowę, gdy tylko ma taką sposobność. Ta się przytrafia, gdy przykładowo wychodzimy na spacer, proces zbierania się do wyjścia i ubierania jest na finiszu, a ja przypominam sobie, że dziecko przed opuszczeniem domu trzeba napoić. Daję Zu do ręki kubek z wodą, ona szybkim ruchem wylewa sobie całą zawartość na czaszkę, wpadając w ekstatyczny śmiech. Gryząc tynk z wściekłości wykonuję wstecz wszystkie czynności, które właśnie zakończyłem, bo jest mokra do samej pieluchy.

3. W stronę wolności

Od kiedy Zu zyskała mobilność, akcentuje tą umiejętność w rozmaitych sytuacjach. Zazwyczaj wtedy, gdy widzi, że ma szanse uciec i przynajmniej przez pewien czas uzyskać przewagę dystansu. Dzieje się tak, gdy jesteśmy na spacerze, prowadzę wózek, a w drugiej ręce trzymam smycz psa. Wtedy Zu decyduje się na sprint, a ja muszę podjąć decyzję – rzucić wszystko i gonić ją, dać jej biec, biec po nią z psem a zostawić wózek czy może spuścić psa ze smyczy i próbować ją złapać pędząc razem z wózkiem. Jak widać, opcji jest wiele. Bywam niezbyt lotny, więc wybranie najlepszego rozwiązania zajmuje trochę czasu. Wtedy Zu zostawia mnie w tyle i jest z tego powodu bardzo zadowolona. Nie ogląda się za siebie i pruje do przodu jak hot rod.

4. Jedzenie

Zu jada różnie, jak to człowiek. Dygresja: czemu właściwie rodzice za punkt honoru stawiają sobie wieczne faszerowanie dziecka pokarmem? Przecież zdarza się dorosłym, że nie są głodni, nie maja apetytu. Czy ktoś wtedy pakuje im łyżkę pełną jedzenia do ust powtarzając jak mantrę, że trzeba jeść, aby być zdrowym? Nie. A przecież dziecko to człowiek. Po co więc to robić? Przecież jeżeli zgłodnieje, zacznie jeść – po co miałoby się męczyć. Wracamy do wątku – Zu nie różni się specjalnie od innych ludzi i je, gdy jest głodna i ma ochotę napełnić żołądek. Czasem jednak zamienia jedzenie w zabawę, czego osobiście nie trawię. Nabiera w usta kaszę, warzywa czy inną jajecznicę. Ja się cieszę, że dziecku smakuje, czasem jestem wręcz dumny, bo sam przyrządziłem, a talentem kulinarnym nie grzeszę. Nagle, gdy paszcza Zu osiąga limity załadunku, wypluwa wszystko najdalej, jak się da, brudząc siebie, mnie, stół, ścianę, psa, wszystko. Czasem też robi sobie koktajle – do kubka z wodą wrzuca mielonego, marchewkę i kaszę gryczaną, miesza to wszystko łyżką po czym wylewa sobie na klatkę, czasem psu na sierść.

To tylko próbka, Czuję, że na tym odcinku wszystko przed nami. Jeszcze nie raz przyjdzie mi stoczyć walkę z kurczącą się cierpliwością.

zu bieg w lesie

No pain, no gain

Jako ojciec-amator, doświadczam czasem sytuacji, które wzmagają tętno. Mówiąc konkretnie – serce zamiera ze strachu. Ma to miejsce, gdy wydaje się, że coś poważnego stało się dziecku. Szczęśliwie nie dzieje się to często. Dziś jednak Zu wykonała manewr, który takie objawy wywołał.

Zazwyczaj, gdy dziecku dzieje się krzywda – przewróci się, uderzy, wkurzy, cokolwiek – niezwłocznie powiadamia nas o zaistnieniu takich okoliczności. Używa do tego otworu gębowego, wydobywając z niego przeraźliwy, głośny krzykopłacz. System działa o tyle niezawodnie, że nie sposób zdarzenia nie zauważyć z uwagi na poziom decybeli. Wtedy następuje szybki ciąg zdarzeń: lokalizacja dziecka – rozpoznanie powodów kryzysu – wybór metody zaradczej – finał. Metody zaradcze są różne, jednak zazwyczaj działa sekwencja – przytulić – zapewnić o rodzicielskiej miłości – dać się wypłakać – odwrócić uwagę. Na Zu najlepiej działa fotoboard z jej zdjęciami – gdy go widzi, zapomina o łzach, śmieje się, wskazuje palcem i krzyczy: ditiiiiiiiiiiii! (dzidzia – przyp. tłum.)

Dziś scenariusz był inny. Siedziałem w salonie i próbowałem jakkolwiek popracować na komputerze, kolejny raz naiwnie wierząc, że to możliwe do połączenia z opieką nad dzieckiem. Zu na chwilę zniknęła mi z oczu, sądziłem, że poszła do swojego pokoju po zabawki. Nagle usłyszałem bardzo głośny, konkretny łomot. I cisza. Kompletna. Brak jej reakcji postawił mnie na równe nogi. Prosty wniosek – skoro nie płacze, to znaczy, że stało się coś bardzo złego. Pobiegłem do jej pokoju – nic. Do naszej sypialni – nic. Zajrzałem do łazienki – nic! Wyjrzałem na klatkę – też nic. Wołam ją – nic. Zimny pot zlał mi plecy. Gdzie ona jest i dlaczego nie odpowiada???

Co się okazało – Zu pobiegła do łazienki i zdecydowała, że ukryje się przede mną w wannie. Nigdy wcześniej samodzielnie do niej nie wchodziła, więc wywróciła się i uderzyła, pewnie w głowę. Uderzyła się mocno, na co wskazywał poziom łomotu, który usłyszałem. Ale nawet nie pisnęła. Dlaczego? Bo plan tego nie zakładał. A planem było zrobienie ojcu psikusa. Taka sytuacja, jak widać, wymaga ofiar i poświęceń. W innych okolicznościach płakałaby rozpaczliwie.

To pokazuje, jakie cuda może zdziałać motywacja. Gdy jest silna, nawet mały człowiek jest w stanie dużo wytrzymać, aby osiągnąć cel.

Abstrahując od podziwu dla jej determinacji, myślałem, że ją zatłukę. Tak mnie wystraszyła.

oczy