Wiem, tytuł brzmi, jak zapowiedź opisu plusów i minusów chodzika, przeglądu rynku, cen itp, czyli świetnego patentu na uśpienie czytelnika. Spokojnie! Tak, jak wspomniałem na początku, nie chcę Was zanudzać tzw. obiektywnymi opiniami. Chcę pisać o rzeczach, których używamy i mają sens lub są go pozbawione. I tyle.
Zu dostała na chrzciny chodzik (albo jeździk, nie opanowałem terminologii), czyli urządzenie mobilne mające zachęcić ją do poruszania się o własnych siłach. Teoretycznie działa to tak: dziecko podchodzi, orientuje się że to coś jeździ, zalewa je zapał i pragnienie spionizowania się, staje, idzie i nie przestaje chodzić. Zu ma swoje koncepcje na takie sytuacje. Rzeczywiście – podeszła, wstała, przeszła parę kroków. Przyziemiła. I siedzi. Czasem się przemieszcza, ale pchając go na kolanach – też fajnie. Co z tego, że to chyba najbardziej niewygodna pozycja do poruszania się – spróbujcie na kolanach, z ramionami w górze pchać coś, co ma poręcz daleko powyżej waszej głowy. Można sobie wyobrazić wypełniony zakupami wózek XXL w markecie budowlanym, który przemieszczamy po alejkach na kolanach. Dziecko, jak widać, lubi wyzwania.
Zu, im jest starsza, tym częściej przechodzi w pion. Zasuwa wtedy po pokoju od lewej do prawej i zawsze wpada w rozpacz, gdy jej podróż kończy się na ścianie lub oknie i nie może dalej iść. To doprawdy okrutna właściwość ściany, że zatrzymuje chodzik.
Zu przyjmuje dość specyficzną pozycję w tym ruchu. Moje pierwsze i jak dotąd jedyne skojarzenie, gdy na nią patrzę, krąży wokół pensjonariuszek domu spokojnej starości. Przepraszam staruszki, ale co zrobić, sami zobaczcie, dlaczego:
Grunt, że jest zabawa i uśmiech na obliczu.
Sam chodzik – Vilac (swoją drogą, brzmi jak nazwa leku na coś złego) – to bardzo ładna rzecz, drewniana, kolorowa, stabilna i dobrze wykonana. Szczególnie dobrze się prezentuje na tle plastikowej konkurencji. Nie wiem, jaka jest relacja ceny do jakości, ponieważ Zu dostała go w prezencie, a nie wypada potem sprawdzać darczyńcy na ceneo. Ma kilka dodatkowych funkcji, czyli klocki, które można wpasowywać w odpowiednie otwory (i wpadać w kolejną rozpacz, gdy koło nie chce się przecisnąć przez trójkątną dziurę). Ma też odpowiednią – czyli dużą – masę, więc dziecko nie przewraca się w każdą stronę przy byle wahnięciu. Co prawda Zu parę razy zaliczyła z nim rzut na klepki bez asekuracji, ale trudno winić sprzęt – producent zapewne nie przewidział, że użytkownik może uznać, że chodzik powinien jeździć w bok. Nie jeździ w bok.
A tak wygląda w realu – solo i z użytkownikiem:
Konkluzja: polecam! Vilac ma sens.