Gadżety Zu: chińszczyzna i okulary

Gdy spodoba mi się konkretny kawałek, potrafię go przesłuchiwać setki razy, bez przerwy, w kółko. W domu, w samochodzie, wszędzie. Docieram w końcu do chwili, gdy mój mózg mówi „stop“ i zaczyna bojkot. Wtedy ta sama muzyka wywołuje odruch wymiotny, rzucam ją w najdalszy kąt i nigdy już do niej nie wracam. Nałogowo kupuję gazetki samochodowe. Wszystkie, po kolei, lepsze, gorsze. Nigdy ich nie czytam w pełni, zalegają stertami w łazience i pokoju, wiedząc, że nie przejrzałem jeszcze zeszłotygodniowych, kupuje następne. Zachłanność.

Wspólne geny z Zu widać nie tylko po wspólnych oczach czy rysach twarzy. Konsumuje rozmaite rzeczy z podobnym brakiem opamiętania. Gdy dostaje jakiś gadżet, który trafia w gust, eksploatuje go w stu procentach. Ja twierdzę, że jestem zachłanny, G. uważa, że w przypadku Zu to fascynacja nowością. Niech będzie, to brzmi lepiej.

Swego czasu kupiliśmy jej wózek. Dziewczynka winna go mieć i nie ma tu mowy o żadnych stereotypach w profilowaniu zainteresowań dzieci. Gdy Zu widziała na patio porzucone wózki z lalkami, natychmiast je prywatyzowała i nie było możliwości, aby ją od nich odłączyć. I tu pojawił się kolejny, rodzicielski błąd. Ten, który kupiliśmy, spełniał oczekiwania. Problem w tym, że nasze, nie jej. Był ładny, drewniany, biały, taki, który nie razi atakującym różem. Zu czasem się nim bawiła, jednak nie było między nimi specjalnej chemii, jedna z zabawek i tyle. Gdy widziała inne, marketowe, masowe, chińskie, wzorzyste, kolorowe, słowem – koszmarne, ogarniał ją szał pożądania. Dlatego Babcia wyszła z inicjatywą zakupu takiego sprzętu, który spełni oczekiwania dziecka. Tak też zrobiła. W domu zaparkowało różowe, chińskie cacko. Zu na sam widok wózka doświadczyła serii ataków ekstazy, wydawała z siebie odgłosy, które można porównać wyłącznie z piskami kota mojego brata na widok szynki konserwowej. Gdy już przejęła kontrolę nad wózkiem, nie odstępowała go na krok, chodziła z nim wszędzie, jadła z nim, spacerowała, miała nawet koncepcję wspólnej kąpieli. Gdy wyraziliśmy swoją nieśmiałą wątpliwość co do słuszności tego planu, doświadczyliśmy ataku zmasowanego płaczu i rozpaczy, uderzającej prosto w naszą beznadziejną racjonalność. Pierwszą noc Zu również spędziła z wózkiem, musieliśmy odpuścić, inaczej bylibyśmy skazani na całonocne czuwanie w towarzystwie dziecka i jej gadżetu. Przez kilka kolejnych dni sprawa wyglądała podobnie, dopiero po pewnym czasie Zu zauważyła, że istnieje świat zewnętrzny. Wciąż jednak wracała do wózka na tyle intensywnie, że zaczął się sypać i pruć. G. zareagowała odpowiednio i podjęła próbę zaszycia dziury w wyściółce. Gdy Zu to zobaczyła, wpadła w kompletną histerię. I znowu interesujące zestawienie punktów widzenia człowieka dorosłego i dziecka. My: o co chodzi? Przecież naprawiamy jej ukochany wózek! Bez sensu. Zu: jakim prawem podchodzą z igłą do moejgo wózka, mało tego, wbijają tą igłę w samo serce wózka! Krzywda i cierpienie. Trzeba ratować, trzeba reagować. W końcu, po dłuższych negocjacjach, udało się przekonać Zu, że wbicie igły nie pozbawi wózka życia.

Ostatnio dostała okulary słoneczne. Pierwsze. Gdy odkryła ich magiczną moc, zalała ją fala fascynacji. W związku z tym przez kilka dni chodziła w nich bez przerwy, aura nie miała najmniejszego znaczenia, latała w nich po domu, w nocy też. Do wanny, do łóżka, ta sama historia, co z wózkiem. W kółko zdejmowała je i zakładała, nie mogąc się nadziwić, w jaki to prosty sposób można zmieniać świat, jego barwy i kontrasty. Ostatnio, w pochmurny dzień, usiadła przy oknie i nałożyła okulary. Po chwili spojrzała na mnie, wskazała na okno i zażądała, aby zaświeciło słońce. Zacząłem jej tłumaczyć, że słońca nie ma, jest za chmurami. Zu nie zaakceptowała tych tłumaczeń i kolejny raz wskazała na okno, w którym natychmiast ma się pojawić słońce i koniec. Gdy nic to nie dało, spojrzała na mnie zrezygnowanym wzrokiem i posmutniała. Kiepski ze mnie cudotwórca. Co ja mogę.

Ciężko zaimponowac córce.

zu okulary