Eksperymenty

Mówi się, że dziecko eksperymentuje i tym sposobem poznaje świat. A jak już pozna, staje się dorosłym, odpowiedzialnym i rozważnym obywatelem, dokonującym przemyślanych wyborów. W moim odczuciu eksperymentujemy przez całe życie, jednak po bezpowrotnym pożegnaniu się z dzieciństwem robimy to z marnym zapałem, bojaźliwie, asekuracyjnie, podejmując nadmiernie racjonalne decyzje. Gdy już zdecydujemy się na coś szalonego, uważamy się za wyjątkowych, niepowtarzalnych ekscentryków. Z mikrusami wygląda to zupełnie inaczej. Są odważne, brawurowe, atakują świat na sto procent. Podpierają się zaufaniem do rodziców, więc strach o własne życie nie zaprząta im głowy i nie mąci radości z przeprowadzania eksperymentów. Zdaje mi się, że nawet w przypadku tak niewielkich dzieci jak Zu bardzo już widać, jaki wpływ ma podejście rodziców. Widzi się czasem dorosłych, którzy trzęsą się nad dzieckiem, stoją mu w kółko nad głową, powtarzając milion razy słowo „uważaj!!!”. Sam często tak robię, jednak to odruch, który warto zwalczać. Na zdrowy rozsądek – jak takie dziecko ma eksplorować świat? Podporządkowując się, stoi z boku, nie podejmuje prób, nie uczy się poprzez doświadczenie. Fakt, zazwyczaj ma mało siniaków, otarć i ran ciętych. Co jednak z tego?

Zu eksperymentuje. Bada rzeczywistość. Bywa w tym ekstremalna i szalona, jednak w granicach instynktu samozachowawczego. Czasem jednak doświadczenia kończą się boleśnie. Dziś postanowiła sprawdzić, co się wydarzy, gdy założy sobie czapkę na oczy i rozpędzi się, ile sił w nogach. Plan wcieliła w życie w salonie. Plus – nie miała zbyt długiego rozbiegu, więc nie osiągnęła prędkości maksymalnej. Minus – w salonie jest sporo mebli. W efekcie przy znacznej prędkości wpadła na szafkę, huknęła się w głowę, odrzuciło ją, rozpłakała się. Wziąłem ją na ręce, zdjąłem czapkę i ujrzałem parę rozpaczliwie rozczarowanych oczu. Świat kolejny raz ją zawiódł. Znów nie zadziałała zasada, w którą uparcie wierzy, mówiąca, że to, czego Zu nie widzi, nie istnieje. Naciągnięcie czapki na oczy nie poskutkowało dematerializacją wszelkich przedmiotów, salon nie zamienił się w ciemne, bezkresne pole po którym można biec bez końca. Ech.

 zu, tuptup i starówka

Tuptup i komunizm

Wiosna puka do drzwi. Robi to dość niemrawo, ale kalendarza nie oszuka. Narastające ocieplenie otwiera przed Zu nowe perspektywy aktywności outdoorowej. W zeszłym sezonie nie była w pełni samodzielna ruchowo, więc to my decydowaliśmy. W tym sezonie czas naszej hegemonii ewidentnie się kończy, rządy nad swymi nogami obejmuje dziecko.

Mieszkamy na kameralnym osiedlu w warszawskim Międzylesiu. Jest ono wyposażone w patio, czyli raj dla dzieci i zmorę dla mieszkańców w bardziej zaawansowanym wieku. W zeszłym roku Zu patrzyła na patio rozmarzonym wzrokiem przez okno, widać było, jak bardzo ją ciągnie do innych małoletnich. Wtedy nie było warunków fizycznych, aby w pełni uczestniczyć w osiedlowym życiu. Pierwsze tegoroczne ciepłe dni rozwiały wszelkie wątpliwości. Nastąpiła inwazja.

Chwilowa dygresja – Zu na chrzciny dostała od naszych przyjaciół drewniany rowerek – tuptup. Nazwa własna tłumaczy sposób użytkowania – sprzęt ma dwa koła, nie ma pedałów – należy się odpychać od ziemi stopami. Zadaniem mikrusa jest utrzymać równowagę i zasuwać do przodu, ile sił w nogach. Zu miewa naturę ekstremalną, więc już przy pierwszych próbach zaczęła rozwijać znaczne prędkości, intuicyjnie nauczyła się hamować i kontrolować równowagę przy zjazdach i podjazdach. Lubi długie dystanse – gdy spacerujemy po lesie, potrafi przejechać kilometr i więcej. Zaliczyła kilka kontrolnych uderzeń o podłoże, ale obyło się bez widocznych kontuzji.

Wróćmy na patio. Jego skład osobowy przeczy tezom o fatalnej sytuacji demograficznej naszego kraju. Gdy na zewnątrz ciepło, lata tam wiecznie chmara dzieciarni w każdym wieku. Zu postanowiła dołączyć do swojej grupy wiekowej.

Aby nie wbijać się na imprezę z gołymi rękami, wyposażyła się w tuptupa. Od pewnego czasu pożądliwie zerkała w stronę hulajnogi sąsiada. Wzięła sprawy w swoje ręce, porzuciła rowerek i przejęła hulajnogę. Sąsiad wsiadł na tuptupa, jednak nie zagustował w kolarstwie, więc zażądał zwrotu hulajnogi. Zu w tym czasie dostrzegła piłkę, więc pogoniła za nią. Tuptup został przygarnięty przez inną dziewczynkę, która chwilę wcześniej przestała bawić się wielkim, czerwonym autem kolegi. Kolega przejął hulajnogę, którą sąsiad porzucił na rzecz czerwonego auta. I tak w kółko. Obserwując to zjawisko zdałem sobie sprawę, że doświadczam właśnie pomyślnie przeprowadzonego eksperymentu, polegającego na samoistnym wdrożeniu w życie pewnej formy komunizmu. Przy okazji to prawdopodobnie jedyny gatunek komunizmu, który nie krzywdzi istoty ludzkiej i nie ma charakteru rewolucyjnego. Dochodzi tu ewidentnie do uspołecznienia własności prywatnej, w tym wypadku środków rozrywkowych i rekreacyjnych. Wszystkie przedmioty, łącznie z jedzeniem, zaczynają krążyć w jednym obiegu, nieustannie zmieniając użytkowników. System działa nieźle, choć czasem dochodzi do spięć, niekiedy intencje użytkowników są zbieżne i dochodzi do rękoczynów. Ale wszystko w granicach akceptowalnej normy. Z tego, co widzę, osiedlowy komunizm to ustrój funkcjonujący od dawna – większość dzieci zostawia swoje sprzęty sportowe i zabawki na zewnątrz, każdy bierze to, na co ma ochotę i nikogo nie pyta o zdanie.

Zu dość dobrze odnalazła się w tym systemie, co rozpoznałem po histerii, jaką urządziła w związku z moim pomysłem powrotu do domu.

Aby się dostosować do zasad obowiązującego ustroju, tuptupa zostawiliśmy na zewnątrz.

zu i tuptup

Copy, paste

Dziecko kopiuje rodziców – wiadomo, tak się uczy świata. Co z tego, że to oczywiste – warto o tym pisać, bo to dość niesamowite, gdy widzi się kopię własnych zachowań w działaniach niespełna dwuletniego dziecka. Wywołuje to w nas rozmaite emocje i stany, od rozbawienia do zawstydzenia.

Te procesy są u Zu zauważalne od kilku miesięcy. Zaczęło się od prostych czynności domowych. Na pierwszy ogień poszła pralka. To jedno z najbardziej atrakcyjnych urządzeń AGD z punktu widzenia niemowlaka. Ma tą fantastyczną właściwość, że kręci się w środku niczym kalejdoskop, w dodatku jest wyposażona w liczne światełka i pokrętła. 10/10 w skali atrakcyjności, zabawka idealna. Zu szybko przejęła inicjatywę i objęła stanowisko senior laundry coordinator. Najpierw ładuje do bębna przygotowaną przez nas kupkę brudów, sztuka po sztuce, dokładnie. Następnie bierze rozbieg i oburącz uderza w klapę, aby skutecznie ją zamknąć kompensując brak siły mięśniowej efektywnym wykorzystaniem praw fizyki. Później wybieram odpowiedni program (to robię ja, zostałem oddelegowany przez Zu) po czym następuje zwieńczenie procesu, najprzyjemniejsza jego część, wisienka na torcie – czyli włączenie guzika start. Zu celebruje tą chwilę tak, jakby odpalała co najmniej rakietę kosmiczną. Gdy pranie kończy się, wysyła mnie na stanowisko dystrybucji mokrych ciuchów celem ich wysuszenia. Stoję przy suszarce, mikrus przynosi skarpetka po skarpetce, wieszam wszystko po kolei, koniec.

Po pewnym czasie Zu wzięła się za sprzątanie. Gdy ścierki idą w ruch, Zu dołącza, bierze swoją szmatkę i zaczyna polerować przypadkowo wybrane sprzęty. Zresztą swą uwagę poświęca nie tylko przedmiotom – ostatnio szczególnie pieczołowicie wycierała Kozaka. Pies znosił to wyrażając mordą bezmiar irytacji połączonej z rezygnacją. Zu podeszła do czyszczenia suki profesjonalnie, polerowała ją miejsce przy miejscu, grzbiet, podwozie, łapy. Gdy zabrała się za pysk, pies salwował się ucieczką. Po udanej konserwacji psa przeszła do sprzętów RTV. Zgarnęła z kuchni ociekającą wodą ścierę i rzuciła ją na telewizor, który o dziwo nie poddał się po tej operacji. Próbowała też wytrzeć kurze w moim sprzęcie grającym, otworzyła kieszeń CD i wsadziła tam paluchy wyginając ją w każdą stronę. Tu szczęśliwie wykazałem się czujnością. I dobrze dla nas obojga, ponieważ nie ręczę za siebie, jak Zu zdewastuje mi moje audio. Na koniec przerzuciła się na mopping, pech sprawił, że główne źródło brudu wychwyciła na ścianach i zaczęła je intestywnie mopować. Już od dawna nie są białe, przeżyją.

Kolejny wątek z cyklu kopiuj-wklej miał miejsce dziś rano. G. zaczęła poddawać w wątpliwość moją intelektualną wydolność, ponieważ kolejny raz zapomniałem, że się umówiła z kimś gdzieś, a ja miałem zostać w tym czasie z Zu. Zaczęła podnosić na mnie głos, zaryzykuję stwierdzenie – pokrzykiwać.

– Tomasz, ile razy można ci mówić!

– Aaale ja nic nie pamiętam…?

– No przecież mówiłam, że wychodzę, musisz wtedy być!

– Nie wiem czy mogę.

– Jaaaak to nie możesz? Przecież mówiłam!!!

– Nie pamiętam.

– Aaaa!

Tu włączyła się Zu:

– Aaaaaaaaaaaaaaaaa! A, a, a, aaaaaaaa! Aaaaaaaaaaa!

Zaczęła wrzeszczeć, to na mnie, to na G.

Po chwili spojrzeliśmy się na siebie ze wstydem i zażenowaniem. Zu czerpie od nas wszystko, łącznie z sytuacjami, których nie chcemy. Wszytko do nas wraca, bez filtra.

zu szare

Trudno

Tak czasem jest. Trudno.

To moje najbardziej aktualne doświadczenie. Zu się wciąż zmienia, przechodzi rozmaite fazy rozwojowe, zbliża się, oddala. Z jednej strony to normalne, z drugiej – wiedza nie załatwia tematu, bo czasem niełatwo sobie z tym radzić.

Od kilku tygodni Zu jest bardzo wklejona w G. Dominacja mamy to rzecz normalna i naturalna, już wcześniej pisałem, że matka to matka, a ojciec może ewentualnie zasłużyć na miano pierwszego z obcych. Jednak tak intensywna jednokierunkowość jest czasem trudna. Gdy jestem sam z Zu, wszystko gra, jest spokojnie, stabilnie. Gdy G. jest z nią sama, podobnie. Problem pojawia się, gdy jesteśmy wszyscy razem – wtedy mała jest stuprocentowo ukierunkowana na G., gdy biorę ją na ręce, rozdziera się niemiłosiernie. Tracę pewność, czuję się nieswojo, nie wiem, co zrobić – czy upierać się i oswoić temat nie odpuszczając, czy dać dziecku spokój i oddać mamie. Nie wiem. Zu wciąż chce na ręce mamy, mama nie ma siły, jest zmęczona, to dodatkowo utrudnia akceptację takiej sytuacji.

Staram się w takiej sytuacji włączyć na siłę zdrowy rozsądek. Myślę – tak musi być, nie ma sensu walczyć, trzeba dać dziecku przestrzeń do przeżywania tych rozmaitych faz. Trudno!

Po dłuższym przemyśleniu tematu dociera do mnie, że zmienne fazy rozwoju dziecka nie są tylko dla dziecka. Są też dla rodziców, są też dla mnie – to kolejna lekcja pokory. Ostatnio znowu zacząłem nieco kozaczyć, czułem się zbyt pewnie. Taki odwrót Zu daje mi po tyłku, ale może właśnie tego teraz potrzebuję, aby ponownie się postarać i zrezygnować na jakiś czas z podejścia z gatunku „ojciec wszechogarniający”. Uczymy się.

Podobno trzy-czterolatki intensywnie przeżywają fazę „tata jest najlepszy na świecie”. Próżności moja, czekaj na swoją kolej. Będzie nagroda.

 zu i sen

Zu vs Kozak – próba sił

Dziecko + pies – kolejny odcinek serii.

To wciąż przyjaźń, ale szorstka, niczym skołtuniona sierść Kozaka. Pies w tej relacji jest na pozycji przegranej, choćby dlatego, że Zu wciąż – i to szybko – rośnie, a suka nie. Zmieniają się wzajemne proporcje, Zu z każdym dniem silniejsza i bardziej ciekawa, do jakich zachowań może się posunąć. Pies przestaje stosować taryfę ulgową. Walka gatunków.

Kozak stosuje wobec Zu zasadę ograniczonego zaufania. To prosty wniosek z wzajemnych doświadczeń. Aktualny repertuar Zu w zakresie męczenia zwierząt wygląda następująco:

1. Metoda „uśpij czujność”. Podchodzi do psa, głaszcze czule, coś bzyczy pod nosem. Pies wtedy relaksacyjnie się rozkojarza. Zu w pewnej chwili zatrzymuje dłoń zagłębioną w psich kudłach i szybkim ruchem wyrywa garść kłaków. Trzyma dłoń w górze z sierścią niczym trofeum. Na nasz wrzask nie reaguje w ogóle. Próbujemy ratować psa, próbujemy ratować Zu przed psimi zębami, bo Kozak traci cierpliwość i zaczyna prezentować wadę zgryzu połączoną z ostrzegawczym sygnałem akustycznym.

2. Metoda „na partyzanta”. Zu zaczaja się, podbiega do Kozaka i strzela Bogu ducha winnego psa z otwartej lub szarpie za ogon, po czym natychmiast wycofuje się w bezpieczne miejsce. Reakcja – jak wyżej.

3. Metoda „na misia”. Podchodzi i zaczyna popisywać się swą wiedzą z zakresu psiej anatomii. Pokazuje, jak na miśku, gdzie Kozak ma oko, gdzie drugie, gdzie nosek, gdzie ucho. Gdy spodziewamy się, że pokaże, gdzie jest drugie ucho, nagle, bez ostrzeżenia, chwyta z całej siły za to biedne ucho i wykręca je w trąbę. Pies warczy wściekle i patrzy na Zu z nienawiścią.

Kozak, jak na swój trudny charakter, zachowuje się i tak nieźle. Stara się dziecka nie gryźć, jednak, jak każda istota, ma swoje granice. Pewnego dnia, gdy mikrus przekroczył wszelkie normy współżycia, pies zainicjował czynną walkę o swoją integralność cielesną i dziabnął Zu w dłoń. Niezbyt mocno, ale tak, aby poczuła. Dziecko spojrzało ze zdziwieniem na ślad na skórze, zadało standardowe pytanie: „co tooooo???” i przeszło nad tym do porządku dziennego. Zero wniosków. Nie mamy już koncepcji, jak zniechęcić Zu do tych praktyk, mam wrażenie, że nic do niej nie dociera, a całą sprawę uważa za świetną zabawę.

Oprócz wyżej opisanych sytuacji kryzysowych obserwujemy też liczne plusy tej trudnej relacji. Zu wypracowuje w sobie odruchy altruistyczne, jej misją jest dbanie o właściwą dietę psa. Zawsze dzieli się z nią swoim jedzeniem, szczególnie, gdy nie widzimy. Gdy czasem zostawiamy ją z miską z jedzeniem, po kilku chwilach zachwycamy się naszym kulinarnym kunsztem, potwierdzonym szybko opróżnionym naczyniem. Następnie do naszych uszu dochodzi głośne mlaskanie psa, pod stołem łapczywie wsuwa cały posiłek Zu, która postanowiła się podzielić. Czasem zresztą biesiadują wspólnie – ostatnio nakryłem Zu, gdy siedziała naprzeciw psa z drożdżową bułką w ręku. Jeden gryz dla niej, jeden dla Kozaka i tak w kółko. Nie stosujemy sterylnego chowu, ale to już przesada i kuszenie losu, zwłaszcza, że Kozak czasem korzysta ze szwedzkiego stołu podczas spacerów. Nie chcecie znać szczegółów. Szczęśliwie Zu odporność odziedziczyła po G. i jak dotąd współistnienie z psem raczej ją hartuje niż wpędza w choroby.

Obie istoty świetnie współpracują na spacerach. Często godzinami latamy wspólnie po lesie, Zu rzuca Kozakowi patyki, Kozak zazwyczaj biegnie z zapałem w dokładnie odwrotnym kierunku, ponieważ w orientacji i refleksie osiągnęła podobną biegłość, jak w dbaniu o higienę osobistą. Suka często wciela się w rolę psa-przewodnika – Zu idzie prawie zawsze tam, gdzie Kozak, co mnie frustruje, ponieważ zazwyczaj to odmienny kierunek od wybranego przeze mnie. Ostatnio pies nagle skręcił w chaszcze, Zu poleciała za nim ślepo. Okazało się, że w owych chaszczach zatrzymała się w celach fizjologicznych pewna pani, która wywąchana przez Kozaka i podejrzana przez Zu została zmuszona do chaotycznej ewakuacji wgłąb lasu.

A Kozak – na moje oko, mimo pewnych plusów, nie jest zachwycona towarzystwem Zu. Z pewnością suka wolała monopol, czyli świat przed dzieckiem. Nie było konkurencji, nie było niezrozumiałej dziecięcej przemocy. Co zrobić, Kozak. Psi los.

zu w lesie2