Przemieszczanie się z małym dzieckiem to rzecz niełatwa. Trzeba wszystko zaplanować, przewidzieć i przygotować kilka scenariuszy awaryjnych. Scenariusze te są niezbędne, ponieważ prawie zawsze dzieje się coś, czego nie planowaliśmy. Lub gorzej – ustaliliśmy, że to się nie wydarzy, a tu lipa – właśnie się dzieje. Na złość.
Zacznijmy od początku. Spacery to doskonały aspekt rodzicielstwa. Trzeba z dzieckiem wyjść przynajmniej raz dziennie, aby dostarczyć mu tlenu i nowych doznań, w końcu jak tu poznawać świat siedząc w kółko w bazie. To oznacza brak jakichkolwiek wymówek, z których korzysta się hurtowo nie mając dziecka (oj, zimno….. / właśnie leci nowy odcinek Top Gear / jutro będzie lepsza pogoda / nie chce mi się). Wymówki te przyczyniają się do wzrostu tkanki tłuszczowej, tymczasem rutynowe spacery z mikrusem oznaczają regularną aktywność fizyczną, do której zmuszone są nawet najbardziej asportowe typy. Samo zdrowie.
Mój pierwszy samodzielny spacer z Zu, miała wtedy pewnie miesiąc, może mniej, mało co nie wpędził mnie z nerwów do grobu. Miałem jakąś obsesję na temat oddychania, w kółko sprawdzałem, czy klatka Zu unosi się, a ona sama daje oznaki życia. To bardzo nieracjonalne (dlaczego miałaby przestać oddychać?), ale chyba dość częste objawy zespołu paranoi młodego rodzica. Przez te moje fobie spacer raczej nie był dla niej relaksujący (po co ten ojciec mnie w kółko tyka i prztyka?). Taki już los niemowlaka – on sobie spokojnie i bez większego stresu funkcjonuje, a rodzice pożerają paznokcie, wyrywają sobie włosy z głowy i nie śpią po nocach, kreśląc rozmaite czarne scenariusze.
Kolejne spacery były już coraz bardziej swobodne, praktyka robi swoje. Noworodek nie umie się turlać, wstawać itp, leży więc bezradnie na plecach w wózku, a (pozornie) pełna władza należy do nas. Gorzej, gdy w porę nie zauważymy, że coś się dzieje – wtedy uruchamia swoją najcięższą, w sumie jedyną na tym etapie broń, czyli napięte i gotowe do akcji struny głosowe. Płacz takiego mikrusa poruszy nawet skałę, więc w sekundę z postawy dużego luzu i pewności siebie trafia się na czerwony alert paniki. Bonusem są krytyczne spojrzenia osób postronnych (popatrz, Marianna, nie radzi sobie / wypuściła faceta samego z takim małym dzieckiem, to ma). Dobrze więc uważnie obserwować mikrusa i w stosownym momencie wyjąć go z gondoli, pokazać mu cokolwiek, co będzie ciekawsze od zadaszenia wózka czy moskitiery, przytulić, wykazać zainteresowanie i troskę.
Dopóki człowiek czuje się w sytuacji spacerowej niepewnie, dopóty dba o wszystkie najdrobniejsze szczegóły, aby eliminować ryzyko. Sprawdza prognozę pogody, odhacza po kolei pozycje z checklisty wyposażenia (pieluchy, chusteczki, ciuchy na zmianę, woda, mleko, jedzenie na zapas, osłona przeciwdeszczowa, moskitiera, zabawki, książeczki). Schody zaczynają się, gdy pojawia się kozactwo, czyli pierwszy stopień próżności. Wtedy czujemy się na tyle pewnie, że nie mamy zwyczaju tracić czasu na sprawdzanie tych wszystkich elementów, wystarczy jeden rzut okiem specjalisty i wszystko wiadomo. Na efekt tej zmiany postawy nie trzeba długo czekać. Można być pewnym, że jeżeli coś awaryjnie będzie potrzebne, to właśnie tej rzeczy zabraknie. I tak swego czasu wracałem przez pół miasta z Zu odzianą awangardowo – czapka, sweter, skarpetki i buty. Bez spodni. Zapomniałem spakować. W pewnej chwili, trzymając ja na rękach, poczułem ciepło i wilgoć w okolicach brzucha. Niekontrolowany pozapieluchowy quick sik, który załatwił jej spodnie i mojego t-shirta. Wracałem do domu na tarczy, z mokrą plamą na brzuchu i półnagim dzieckiem. Nie odważyłem się przemieszczać po Warszawie z gołą klatką, niestety rzeźby brak.
Innym czynnikiem prowadzącym do zguby jest przesadna wiara w cywilizację. Gdy byliśmy z G. i Zu w Krakowie, wybrałem kolejny cel spacerowy – ogród botaniczny. Pomysł okazał się dość ekscentryczny, ponieważ był listopad, a jak wiadomo w listopadzie mało co rośnie i kwitnie. Ale co tam. Miałem ze sobą zapasowe mleko, właśnie w ogrodzie botanicznym ustawiłem punkt kontrolny „karmienie” uznając, że tam na pewno będzie jakaś kawiarnia, gdzie podgrzeją mi butelkę. Taka jak ta, z które regularnie korzystaliśmy na Kazimierzu:
Kawiarni, ani niczego, nie było. Były tylko zwiędłe roślinki. Mleko miało pewnie z 10 stopni, więc wisiało nade mną widmo nieuniknionej kary, jaką zesłałaby na mnie G. za przeziębienie dziecka. Zegar tykał, alarm żołądkowy się zbliżał. Doszedłem do wniosku, że jedynym źródłem dostępnego ciepła w okolicy jestem ja sam. Niewiele myśląc umieściłem butlę na brzuchu, przycisnąłem paskiem, chodziłem w kółko po całkiem pustym ogrodzie, aż mleko osiągnęło odpowiednią temperaturę. Zu zaakceptowała takie rozwiązanie. We mnie zatlił się płomień ojca – wynalazcy.
c.d.n.