Spacery z Zu, czyli jak z chaosu wyjść obronną ręką – part 1

Przemieszczanie się z małym dzieckiem to rzecz niełatwa. Trzeba wszystko zaplanować, przewidzieć i przygotować kilka scenariuszy awaryjnych. Scenariusze te są niezbędne, ponieważ prawie zawsze dzieje się coś, czego nie planowaliśmy. Lub gorzej – ustaliliśmy, że to się nie wydarzy, a tu lipa – właśnie się dzieje. Na złość.

Zacznijmy od początku. Spacery to doskonały aspekt rodzicielstwa. Trzeba z dzieckiem wyjść przynajmniej raz dziennie, aby dostarczyć mu tlenu i nowych doznań, w końcu jak tu poznawać świat siedząc w kółko w bazie. To oznacza brak jakichkolwiek wymówek, z których korzysta się hurtowo nie mając dziecka (oj, zimno….. / właśnie leci nowy odcinek Top Gear / jutro będzie lepsza pogoda / nie chce mi się). Wymówki te przyczyniają się do wzrostu tkanki tłuszczowej, tymczasem rutynowe spacery z mikrusem oznaczają regularną aktywność fizyczną, do której zmuszone są nawet najbardziej asportowe typy. Samo zdrowie.

spacer

Mój pierwszy samodzielny spacer z Zu, miała wtedy pewnie miesiąc, może mniej, mało co nie wpędził mnie z nerwów do grobu. Miałem jakąś obsesję na temat oddychania, w kółko sprawdzałem, czy klatka Zu unosi się, a ona sama daje oznaki życia. To bardzo nieracjonalne (dlaczego miałaby przestać oddychać?), ale chyba dość częste objawy zespołu paranoi młodego rodzica. Przez te moje fobie spacer raczej nie był dla niej relaksujący (po co ten ojciec mnie w kółko tyka i prztyka?). Taki już los niemowlaka – on sobie spokojnie i bez większego stresu funkcjonuje, a rodzice pożerają paznokcie, wyrywają sobie włosy z głowy i nie śpią po nocach, kreśląc rozmaite czarne scenariusze.

Kolejne spacery były już coraz bardziej swobodne, praktyka robi swoje. Noworodek nie umie się turlać, wstawać itp, leży więc bezradnie na plecach w wózku, a (pozornie) pełna władza należy do nas. Gorzej, gdy w porę nie zauważymy, że coś się dzieje – wtedy uruchamia swoją najcięższą, w sumie jedyną na tym etapie broń, czyli napięte i gotowe do akcji struny głosowe. Płacz takiego mikrusa poruszy nawet skałę, więc w sekundę z postawy dużego luzu i pewności siebie trafia się na czerwony alert paniki. Bonusem są krytyczne spojrzenia osób postronnych (popatrz, Marianna, nie radzi sobie / wypuściła faceta samego z takim małym dzieckiem, to ma). Dobrze więc uważnie obserwować mikrusa i w stosownym momencie wyjąć go z gondoli, pokazać mu cokolwiek, co będzie ciekawsze od zadaszenia wózka czy moskitiery, przytulić, wykazać zainteresowanie i troskę.

stacja falenica

Dopóki człowiek czuje się w sytuacji spacerowej niepewnie, dopóty dba o wszystkie najdrobniejsze szczegóły, aby eliminować ryzyko. Sprawdza prognozę pogody, odhacza po kolei pozycje z checklisty wyposażenia (pieluchy, chusteczki, ciuchy na zmianę, woda, mleko, jedzenie na zapas, osłona przeciwdeszczowa, moskitiera, zabawki, książeczki). Schody zaczynają się, gdy pojawia się kozactwo, czyli pierwszy stopień próżności. Wtedy czujemy się na tyle pewnie, że nie mamy zwyczaju tracić czasu na sprawdzanie tych wszystkich elementów, wystarczy jeden rzut okiem specjalisty i wszystko wiadomo. Na efekt tej zmiany postawy nie trzeba długo czekać. Można być pewnym, że jeżeli coś awaryjnie będzie potrzebne, to właśnie tej rzeczy zabraknie. I tak swego czasu wracałem przez pół miasta z Zu odzianą awangardowo – czapka, sweter, skarpetki i buty. Bez spodni. Zapomniałem spakować. W pewnej chwili, trzymając ja na rękach, poczułem ciepło i wilgoć w okolicach brzucha. Niekontrolowany pozapieluchowy quick sik, który załatwił jej spodnie i mojego t-shirta. Wracałem do domu na tarczy, z mokrą plamą na brzuchu i półnagim dzieckiem. Nie odważyłem się przemieszczać po Warszawie z gołą klatką, niestety rzeźby brak.

Innym czynnikiem prowadzącym do zguby jest przesadna wiara w cywilizację. Gdy byliśmy z G. i Zu w Krakowie, wybrałem kolejny cel spacerowy – ogród botaniczny. Pomysł okazał się dość ekscentryczny, ponieważ był listopad, a jak wiadomo w listopadzie mało co rośnie i kwitnie. Ale co tam. Miałem ze sobą zapasowe mleko, właśnie w ogrodzie botanicznym ustawiłem punkt kontrolny „karmienie” uznając, że tam na pewno będzie jakaś kawiarnia, gdzie podgrzeją mi butelkę. Taka jak ta, z które regularnie korzystaliśmy na Kazimierzu:

green times

Kawiarni, ani niczego, nie było. Były tylko zwiędłe roślinki. Mleko miało pewnie z 10 stopni, więc wisiało nade mną widmo nieuniknionej kary, jaką zesłałaby na mnie G. za przeziębienie dziecka. Zegar tykał, alarm żołądkowy się zbliżał. Doszedłem do wniosku, że jedynym źródłem dostępnego ciepła w okolicy jestem ja sam. Niewiele myśląc umieściłem butlę na brzuchu, przycisnąłem paskiem, chodziłem w kółko po całkiem pustym ogrodzie, aż mleko osiągnęło odpowiednią temperaturę. Zu zaakceptowała takie rozwiązanie. We mnie zatlił się płomień ojca – wynalazcy.

c.d.n.

Kwękolenie: charakterystyka zjawiska

Niemowlak, w porównaniu do dorosłego, ma życie jak w Madrycie. Nie musi martwić się o rachunki, zastanawiać się, jak tu być twardym w negocjacjach z przełożonym czy obawiać się, że wychodząc wieczorem na miasto można dostać w oblicze i stracić portfel. Niemowlak potrzebuje bliskości, oprócz tego koncentruje się na trzech podstawowych czynnościach, posiadacze niemowlaków wiedzą, jakich. Jak to w życiu, jest jednak minus bycia mikrusem – komunikacja – tu dorosły ma przewagę. Małe dziecko potrafi wyrazić swe potrzeby, emocje i frustracje na tysiąc różnych sposobów, ale nie poprzez mowę – narzędzie, które z kolei my wykorzystujemy jako podstawowe w porozumiewaniu się ze światem.

Zu, jak każdy niemowlak, używa głównie dwóch podstawowych tricków komunikacyjnych. Pierwszym jest śmiech. On cieszy każdego, więc nie wzbudza kontrowersji. Drugim jest kwękolenie. Tu zaczyna się problem, ponieważ kwękolenie zazwyczaj oznacza niezadowolenie, które mobilizuje nas do pogłębionej analizy mającej na celu identyfikację źródła problemu.

zu i tata

Typ pierwszy: kwękolenie roszczeniowe

Gdy Zu czegoś chce, a nasze fale mózgowe nie pracują synchronicznie i w danej chwili nie odczytujemy telepatycznie potrzeb naszej córki, zaczynają się sygnały. Najpierw pojękiwanie, czyli pełna kultura – dziecko daje szansę. Gdy się jednak ten komunikat zignoruje, następuje przejście do fazy otwartej afery – wtedy kwękolenie przybiera formę jazgotu, który obudzi trupa. Reakcją jest lekka panika początkowa, szybka przelotka przez katalog potrzeb podstawowych: jedzenie? pielucha? zmęczenie? boli? Zazwyczaj jeden z tych typów to właściwy strzał. Wtedy następuje rozwiązanie kryzysu lub wejście w kolejny, gdy na ten przykład zapomnieliśmy o zabezpieczeniu jedzenia na zapas, a jazgot uniemożliwia spokojne przygotowanie posiłku. Ale to już inny problem, przynajmniej wiadomo, co trzeba zrobić, aby zaradzić sytuacji.

Typ drugi: kwękolenie emocjonalne

Ten typ można rozpoznać po oczach Zu. Gdy mamy do czynienia z kwękoleniem emocjonalnym, oznacza to zazwyczaj tzw. smuteczek. Ludzka rzecz, Zu też ma do niego prawo. Recepta – wziąć na ręce, przytulić, pogłaskać, powiedzieć dobre słowo.

Typ trzeci: kwękolenie z braku lepszej koncepcji

Ten wariant oznacza największe obciążenie dla psychiki rodzica. Zu czasem przechodzi w tryb „jęczybuła” – jest w marnym nastroju, ale nie bardzo wiadomo dlaczego. Ona zapewne też nie wie, bo jęczy trochę bez przekonania. Siedzi na środku pokoju i marudzi, mając na obliczu wypisane ogólne wszechogarniające nieszczęście. Zostawić ją tak – serce pęka. Zabrać – też źle. Bezradność. Problem w tym, że żadna z wyżej wymienionych metod zaradczych nie działa, co wzmaga frustrację, jej i naszą. W tym przypadku często dochodzi do niemowlęcego ping-ponga, czyli Zu kursuje pomiędzy naszymi ramionami, a spędzony w nich czas jest wprost proporcjonalny do zasobów cierpliwości. Po jakimś czasie Zu odpuszcza, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że to działanie bez sensownej perspektywy.

Typ czwarty: kwękolenie z niemocy

Zu coraz częściej czegoś chce. Świadomie. Życie jednak stawia przed nią rozmaite bariery. Na łóżku pojawia się ściana ze spiętrzonej kołdry, której nie może pokonać. Nowa zabawka otwiera się za pomocą guzika, w który trzeba precyzyjnie trafić, a walenie w nią pięścią nie rozwiązuje problemu. Pies uparcie nie daje się szarpać za brodę. Wtedy Zu wydaje z siebie narastające buczenie, marszczy się niczym buldog, miota wszystkim co ma pod ręką. Niemoc jest dla niej kompletnie nie do zaakceptowania.

Typ piąty: kwękolenie egocentryczne

Człowiek lubi, gdy inny zwraca na niego uwagę i wykazuje zainteresowanie – taka nasza natura. A że prawo człowieka prawem niemowlaka – Zu też tego wymaga. Gdy nasza aktywność nie pokrywa się z tą potrzebą i chwilowo nie zwracamy na nią uwagi, wydaje z siebie jęk zawodu. Raczej serię jęków. Patrzy z wyrzutem. Najwyraźniej nie potrafi pojąć, jak to możliwe, że rodzice siedzą wpatrzeni w ekrany, książki, gazety czy inne bezsensowne przedmioty zamiast zachwycać się wspaniałym, jedynym w swoim rodzaju niemowlakiem. Łatwo się domyślić, jaki jest środek zaradczy. Trzeba skierować wzrok, a najlepiej ręce lub całego siebie w stronę niemowlaka i wyrazić bezgraniczną miłość myślą, słowem i gestem. Nagroda – uśmiech, czasem ekstatyczne podrygiwanie i efekt, który znają wszyscy rodzice – niemowlęca radość, która nie mieści się w mikrym dziecięcym ciele i wylewa się zewsząd, wprawiając rodziców w załzawiony błogostan.

 zu szczęśliwa

Gadżety Zu: chodzik, jeździk czy jak to się nazywa

Wiem, tytuł brzmi, jak zapowiedź opisu plusów i minusów chodzika, przeglądu rynku, cen itp, czyli świetnego patentu na uśpienie czytelnika. Spokojnie! Tak, jak wspomniałem na początku, nie chcę Was zanudzać tzw. obiektywnymi opiniami. Chcę pisać o rzeczach, których używamy i mają sens lub są go pozbawione. I tyle.

Zu dostała na chrzciny chodzik (albo jeździk, nie opanowałem terminologii), czyli urządzenie mobilne mające zachęcić ją do poruszania się o własnych siłach. Teoretycznie działa to tak: dziecko podchodzi, orientuje się że to coś jeździ, zalewa je zapał i pragnienie spionizowania się, staje, idzie i nie przestaje chodzić. Zu ma swoje koncepcje na takie sytuacje. Rzeczywiście – podeszła, wstała, przeszła parę kroków. Przyziemiła. I siedzi. Czasem się przemieszcza, ale pchając go na kolanach – też fajnie. Co z tego, że to chyba najbardziej niewygodna pozycja do poruszania się – spróbujcie na kolanach, z ramionami w górze pchać coś, co ma poręcz daleko powyżej waszej głowy. Można sobie wyobrazić wypełniony zakupami wózek XXL w markecie budowlanym, który przemieszczamy po alejkach na kolanach. Dziecko, jak widać, lubi wyzwania.

Zu, im jest starsza, tym częściej przechodzi w pion. Zasuwa wtedy po pokoju od lewej do prawej i zawsze wpada w rozpacz, gdy jej podróż kończy się na ścianie lub oknie i nie może dalej iść. To doprawdy okrutna właściwość ściany, że zatrzymuje chodzik.

Zu przyjmuje dość specyficzną pozycję w tym ruchu. Moje pierwsze i jak dotąd jedyne skojarzenie, gdy na nią patrzę, krąży wokół pensjonariuszek domu spokojnej starości. Przepraszam staruszki, ale co zrobić, sami zobaczcie, dlaczego:

http://youtu.be/6GF3jRnL4SM

Grunt, że jest zabawa i uśmiech na obliczu.

Sam chodzik – Vilac (swoją drogą, brzmi jak nazwa leku na coś złego) – to bardzo ładna rzecz, drewniana, kolorowa, stabilna i dobrze wykonana. Szczególnie dobrze się prezentuje na tle plastikowej konkurencji. Nie wiem, jaka jest relacja ceny do jakości, ponieważ Zu dostała go w prezencie, a nie wypada potem sprawdzać darczyńcy na ceneo. Ma kilka dodatkowych funkcji, czyli klocki, które można wpasowywać w odpowiednie otwory (i wpadać w kolejną rozpacz, gdy koło nie chce się przecisnąć przez trójkątną dziurę). Ma też odpowiednią – czyli dużą – masę, więc dziecko nie przewraca się w każdą stronę przy byle wahnięciu. Co prawda Zu parę razy zaliczyła z nim rzut na klepki bez asekuracji, ale trudno winić sprzęt – producent zapewne nie przewidział, że użytkownik może uznać, że chodzik powinien jeździć w bok. Nie jeździ w bok.

A tak wygląda w realu – solo i z użytkownikiem:

chodzik1chodzik  chodzik2 chodzik3

 

Konkluzja: polecam! Vilac ma sens.