Drugie takie spokojne

Od kiedy Basia jest z nami, siłą rzeczy porównujemy ją z Zu, zastanawiamy się, jakie są teraz, jakie będą, przyglądamy się ich temperamentowi i zwyczajom. Przypominamy sobie często, jak Zu zachowywała się i reagowała w podobnych sytuacjach, z którymi mierzy się teraz Basia. Ogólnie rzecz biorąc – jest spokojniejsza. Ale właśnie: ona? A może my?

Często się słyszy, że drugie dziecko jest znacznie spokojniejsze, współpracujące, jakieś takie bardziej user-friendly. Wcześniej nie zastanawiałem się nad tym specjalnie, ale od kiedy rezydujemy w naszym lokum we czwórkę (nie licząc Kozaka), raz po raz konfrontuję się z tą obserwacją. Zastanawiam się, co właściwie o tym decyduje. Pierwsza refleksja – takie ma usposobienie. Tyle. To jednak kolejny przykład sytuacji, w której dość bezrefleksyjnie kupuję pierwsze, najprostsze wytłumaczenie. Gdy sięgnąć głębiej, robi się ciekawiej.

Myśląc o tych różnicach zaczęliśmy z G. analizować, jak się zmieniamy jako rodzice. Co się działo z nami, gdy mierzyliśmy się z pierwszym dzieckiem, co się dzieje teraz. Wniosek jest dla nas prosty – abstrahując od różnic w temperamencie Zu i Basi, bardzo duże zmiany zaszły w nas samych. Gdy po raz pierwszy przebieraliśmy Zu, trzęśliśmy się ze stresu. Pierwsze przebieranie Basi łączyłem z pełną spokoju konwersacją z G. i wymianą wzajemnych obserwacji. Pierwsza próba noszenia Zu na rękach obfitowała w wiele wyzwań – trzeba było zapanować nad drżeniem rąk, uważać na jej głowę, wytłumaczyć sobie, że damy radę i nie zrobimy jej krzywdy. Parę godzin po narodzinach Basi po prostu wziąłem ja na ręce, wiedziałem jak, miałem więcej przestrzeni, aby skoncentrować się na niej, a nie na swoich obawach. Tak w zasadzie było – i jest – z każdą czynnością obsługową, na każdej płaszczyźnie kontaktu. Nie oznacza to, że kontakt z Basią jest bardziej zwyczajny, pozbawiony tych wszystkich wielkich emocji, podkręconych obawą i stresem. Ten kontakt jest inny, spokojniejszy, bardziej opanowany, pewniejszy. Z Zu, zwłaszcza na początku, było wariacko. Z Basią jest ciszej. Wydaje się więc, że nasz spokój promieniuje na nasze dziecko. Jak wiadomo, wspominałem o tym zresztą we wcześniejszych tekstach, dziecko ma wbudowany mechanizm bezbłędnej detekcji napięcia – natychmiast je rozpoznaje i samo się usztywnia. Basia usztywnia się rzadko.

Swoja drogą, to zabawne, jak wiele sprzeczności łączy posiadanie dwójki dzieci. Z jednej strony, bazując na zdobytym już doświadczeniu, można przekazać dziecku więcej spokoju i opanowania. Z drugiej – pojawienie się drugiego dziecka wprowadza dodatkowy element chaosu do rodzinnego życia, czas przyspiesza, tempo życia również. Częściej robi się nerwowo, jest więcej zmęczenia, które potrafi działać jak zapalnik i rozniecać wojny domowe. Jak to wszystko ogarnąć..?

19 ALBATROS005

Ilustracja  z książki ‚Tata w Budowie’ Maria Apoleika / Psie Sucharki

Warstwy

Po narodzinach Basi dużo z G. obserwujemy Zu. Interesują nas jej reakcje na nową rzeczywistość, patrzymy i analizujemy, jak sobie z nią radzi. Od dłuższego czasu nie musimy walczyć o bezpieczeństwo – Zu zdaje się rozumieć, że Basia to istota delikatna, o którą trzeba dbać; nawet, gdy czasem się zapomni i oprze się o nią / usiądzie na niej / położy jej coś na twarzy / kopnie dla hecy leżak, w którym się buja, zazwyczaj szybko orientuje się, że to słaby pomysł. Skoro jest względnie bezpiecznie, więcej uwagi można poświęcić na głębsze wejście w ten temat.

Jak zazwyczaj przy dziecku bywa, aby coś realnie zrozumieć, trzeba przebić się przez pierwszą warstwę pozornych wniosków. Tej praktyki z różnym powodzeniem uczy mnie od dawna G. Tak jest właśnie z reakcjami Zu na istnienie Basi. Gdy pierwotnie kryzysowa sytuacja się uspokoiła, przestałem się jej przyglądać; wszak wszystko wróciło do bezpiecznej normy, więc po co rozkładać temat na czynniki pierwsze. Basia jest u nas, Zu to akceptuje, zachowuje się normalnie, co tu analizować..? Jak się okazało, jednak warto. Dlaczego? To dobra lekcja o emocjach i sposobach radzenia sobie z nimi.

Jak pisałem wcześniej, gdy G. po raz pierwszy zaczęła karmić Basię w domu, Zu wpadła w furię. Totalną. W końcu się uspokoiła, wszystko wróciło do normy. Trzeba być jednak naiwnym twierdząc, że dwuletnie dziecko w kilka dni poradziło sobie z tak fundamentalnie burzącym jego dotychczasową rzeczywistość problemem, jak fakt, że nie ma już mamy na wyłączność. Wiedząc, że histeria i agresja nie rozwiązuje tego problemu – wszak rodzice na widok aktów rozpaczy Zu nie usunęli noworodka z domu – należy szukać innych rozwiązań, które oswoją temat. Zauważyliśmy, że Zu z uwagą zaczęła obserwować wszelkie rytuały, które G. odprawiała z Basią. Po pewnym czasie zaczęła brać w nich coraz bardziej aktywny udział.

Pewnego dnia Zu wzięła swoją lalkę, podciągnęła koszulkę do góry, przytuliła ją do klatki piersiowej w identycznej pozie, w jakiej G. karmi Basię. Pierwsza reakcja – ale to zabawne, dziecko naśladuje Cię, udaje, że karmi. Jest co opowiadać na spotkaniach rodzinnych. Dopiero G. zwróciła mi uwagę, że istnieje głębsza płaszczyzna rozumienia tej reakcji – kopiując zachowania mamy, Zu szuka swojego sposobu na radzenie sobie z tą trudną dla niej okolicznością; zamiast walczyć z mamą, aby przestała karmić Basię (bo to wkurzające dla Zu), próbuje się symbolicznie włączyć w tą sytuację, pójść z jej prądem, równolegle. Chce być jej częścią, mieć aktywny w niej udział. Reaguje tak na wielu płaszczyznach, często prawdziwie nas wzruszając. Gdy robimy Basi wieczorną toaletę, Zu podstawia swój stołeczek, staje na nim tak, aby widzieć, co się dzieje na przewijaku i asystuje przy każdej czynności, komentując wszystkie zdarzenia live i przyjmując rolę audytora, który sprawdza po checkliście, czy ojciec nie zapomniał o żadnej z istotnych czynności obsługowych („tato, Basi oko, tato, pielucha, tato, skarpetka”). Gdy Basia zaczyna płakać, Zu spontanicznie podchodzi do niej, głaszcze ją po twarzy szepcząc cicho te same słowa, jakie wypowiada G. próbując uspokoić lamentujące niemowlę. Robi to, ponieważ czuje, że tak trzeba się zachować, bierze na siebie mikroskopijną, ale jakże ważną część odpowiedzialności za tą sytuację.

To dla mnie potwierdzenie, że dzieci to całkiem mądre istoty, od których wiele można się nauczyć; wystarczy choć na chwilę zatrzymać się i spróbować zrozumieć, co tej dwulatce siedzi aktualnie w głowie.

zu i basia3

Reaktywacja. I znowu o braku pokory

Minęły już dwa miesiące, od kiedy Basia do nas dołączyła. Dwa miesiące to dużo, jak na urlop od pisania. Klawiatura zaszła kurzem. Wracam.

Ludzie mają różne strategie, gdy wiedzą, że zbliża się moment narodzin dziecka. Jedni tworzą rozmaite scenariusze, budują schematy zachowań, próbując przewidzieć wszystko, co się da. Zapewne po to, aby uniknąć zaskoczeń, konieczności spontanicznej gry z nową rzeczywistością i wynikających z niej komplikacji. Taka strategia jest z pewnością niegłupia, na pewno – bezpieczna. Ja zawsze byłem marnym planistą, preferowałem akcje spontaniczne, co czasem niosło pewne ryzyko wynikające z natury freestyle’u. Pozostałem temu podejściu wierny i tym razem. Dodatkowo, dwuletnie obcowanie z dzieckiem nauczyło mnie, że planowanie czegokolwiek ma wymiar czysto teoretyczny i rzadko skutkuje jakimkolwiek spotkaniem z rzeczywistością. Aby uniknąć niepotrzebnych frustracji, zdecydowałem się czekać na narodziny Basi bez wyraźnych akcji przygotowawczych.

Obyło się bez nadmiaru stresu. Włączyła się pierwsza faza próżności (przecież mamy już dziecko, wiemy, co i jak; proste – ?), na etapie ciąży – niegroźna i niepodlegająca weryfikacji przez rzeczywistość. Gdy termin porodu się zbliżał, stres narastał, był jednak związany głównie z logistyką związaną z Zu, czyli: jak to wszystko zorganizować, aby nie kojarzyła potem narodzin Basi z nerwową bieganiną, wrzucaniem jej na szybko do dziadków, bez czasu na spokojne wytłumaczenie, gdzie właśnie wybiera się G., co się tam zdarzy i dlaczego nam się tak bardzo śpieszy. Szczęśliwie udało się, dziękować Bogu za czas, który nam dał, aby wszystko ogarnąć i bez korków dojechać do szpitala na czas.

Gdy Basia dołączyła, ale wraz z G. wciąż rezydowała w szpitalu, moim priorytetem było zaopiekowanie się Zu tak bardzo, jak tylko potrafiłem. Były rozmowy, przytulenia, uważnie dobrane słowa, mające zachęcić ją do zaakceptowania nowej rzeczywistości. Gdy produkowałem te treści i serwowałem je Zu, miałem wrażenie, że nadaje im rangę porównywalną z tym, że pies właśnie spadł z kanapy albo że kanapka jest z serem, a powinna być z dżemem. Może poziom abstrakcji był zbyt wysoki. Nie wiem. W każdym razie reagowała spokojnie, bez rozpaczy. Wszyscy przygotowywaliśmy się na pierwsze spotkanie w komplecie, w domu. W końcu przyjechaliśmy. I co?

Patrzyliśmy w napięciu, co się wydarzy. Zu podeszła do nosidła, spojrzała, poszła do pokoju po zabawkę, przekazała ją Basi, uśmiechnęła się. Pomyślałem – jest świetnie, lepiej, niż się spodziewałem, te wszystkie historie, które się słyszy, są na wyrost. I włączyła się u mnie druga faza próżności – „MY sobie na pewno poradzimy, JA ogarnę, przecież jestem świadomym rodzicem”. Gdy mój mózg zalewała fala samozadowolenia, G. przystawiła Basię, aby zaserwować jej pierwszy posiłek w warunkach domowych. Patrzyłem na nie, próżność uśpiła czujność, patrzyłem wciąż pogrążony w klimacie idylli. I do akcji wkroczyła Zu. Gdy zorientowała się, że Basia jest czymś więcej niż interaktywną lalką, że ma taki dostęp do G., jaki dotąd miała tylko ona – dostała szału. Jej histeria błyskawicznie wyrwała mnie z otępienia. To był prawdziwy kubeł zimnej wody, cała cysterna, która wylała się nam na głowy. Chcieliśmy uspokoić Zu i zapanować nad sytuacją, położyliśmy się razem na łóżku. Zły pomysł – Zu zaczęła wierzgać nogami ze złości, mało co nie zrobiła Basi krzywdy.

Po kilku chwilach ochłonęliśmy. Myślę, że to się musiało stać, aby wzbudzić w nas zdroworozsądkowe myślenie o bezpieczeństwie w takich sytuacjach. Gdyby nie ten trudny debiut, może popełnilibyśmy poważniejszy błąd. Kto wie. W każdym razie po kilku dniach Zu nabrała spokoju. Czasem wkurza się na niemowlaka. Normalna rzecz. Jest jednak dość bezpiecznie, staramy się budować w niej umiejętności wyładowywania złości w sposób, który nikomu nie zagraża. Niełatwa rzecz – wielu dorosłych, świadomych ludzi ma z tym przecież problem, a co dopiero dwulatka. Ale trzeba wierzyć, że się uda.

Wbrew klimatowi tego wpisu zapewniam, że jest fajnie. Trudno, ale fajnie. Dlaczego trudno? To temat na wiele innych wpisów. To be continued.

basia misiek