Stara Alfa Romeo / Solaris / Tramwaj / SKM – niemowlak testuje

Pisałem już o spacerach. Spacery są fajne, ale temat chwilowo wyczerpany. Wiąże się z nimi uniwersalny motyw przemieszczania się. Można się ruszać o własnych siłach i na własnych nogach, a dziecko – na własnych kołach. Plus – 100% zdrowia, dużo ruchu itp. Minus – ograniczony zasięg, co się przejawia pełnym przebadaniem najbliższej okolicy, łącznie z rozpoznawaniem wszystkich stacjonarnych meneli urzędujących w sąsiedztwie. Po pewnym czasie się nudzi.

Zostaje drugi wariant – ruszyć się dalej.

Tu możliwości jest wiele i ten właśnie temat będę dziś zgłębiał. Wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem od czasów pradawnych przyspawany do samochodu. To ten typ obywatela, który po bułki i ogórki do sklepu osiedlowego wybiera się autem. Tak było zawsze. Pobyt w komunikacji miejskiej, której używałem raz na rok albo rzadziej, powodował we mnie ekscytację porównywalną z survivalowym badaniem źródeł Amazonki – przygoda.

Sytuacja zmieniła się po pojawieniu się na świecie niemowlaka. Nieco wcześniej ewakuowałem się z korporacji, co miało wiele plusów, ale też minus w postaci zdania samochodu służbowego. Zostaliśmy z jednym autem, więc trzeba było się dzielić. Gdy Zu miała 3 miesiące, G. zaczęła nawiązywać ponowny kontakt z zawodem, w związku z czym raz lub 2 razy w tygodniu zabierała samochód i znikała w Warszawie. Efektem tych okoliczności było nawiązanie przeze mnie na nowo relacji z komunikacją miejską.

Ku mojemu zaskoczeniu i na przekór obawom debiutanta (jak to będzie / przecież Zu może zacząć się drzeć w korku w autobusie / tłum i ludzie napierający na wózek / …) wyszło – i wychodzi – co najmniej dobrze. Pierwsze kroki stawiałem w Krakowie, gdzie podczas zajęć G. lataliśmy z Zu po mieście. Raz dziennie musieliśmy podjechać na karmienie, oznaczało to spędzenie 30 minut w tramwaju linii 50. Zu elegancko zasypiała, bujało, szumiało i usypiało. Nabierałem pewności siebie.

skm zu śpi

Jak to z niemowlakiem bywa, szybko ją potem traciłem. Pewnego razu, gdy się już elegancko wyluzowałem, Zu obudziła się w samym środku trasy i zaczęła drzeć się niemiłosiernie, raczej bez powodu, just like that. Miała pewnie inny plan na tą chwilę. Lekki paraliż – nie wyjmę jej z wózka, bo to niebezpieczne; nie wyjdę z tramwaju, bo spóźnimy się na karmienie i dopiero zrobi mi, cytując klasyka, z pewnej części ciała jesień średniowiecza; nie będę udawał, że nic się nie dzieje, bo tak się nie da. Zostało desperackie machanie komórką przed jej oczami, próbując za wszelką cenę przekonać ją, że obserwowanie pojawiającego się i znikającego ekranu jest lepszym pomysłem niż darcie twarzy na cały głos.

Takie kryzysy zdarzały się rzadko. Nie było źle. Poza tym, z nielicznymi wyjątkami, ludzie reagowali wspierająco. To mnie ośmieliło, aby pójść za ciosem i eksplorować sieć komunikacji miejskiej w Warszawie. I tak jeździmy czasem autobusami, częściej SKM-ką na linii otwockiej, bo co stacja, to coś interesującego – piękna, spacerowa Radość, Falenica, nadrzeczny Świder i zabytkowy, drewniany Otwock.

pkp

Komunikacja miejska ma wiele zalet, gdy podróżuje się z niemowlakiem. Jadąc samochodem, trzeba wyjąć dziecko z wózka, zapakować do fotelika (tu zazwyczaj pojawia się sekwencja wrzasków), zamknąć je na chwilę w samochodzie (wrzaski nasilają się), aby złożyć wózek i wcisnąć go do bagażnika. Potem zostaje otarcie czoła z potu i jazda połączona z testem silnej woli, czyli patrz przed siebie a nie w lusterko na dziecko, które siedzi z tyłu. Ciężko się powstrzymać, zwłaszcza, gdy kwękoli i jęczy. Ja miałem z tym problem, dlatego wyłączałem poduszkę i woziłem Zu z przodu, przynajmniej widziałem ją kątem oka i miałem poczucie, że to znacznie bezpieczniejsze. Gdy docieramy do celu, trzeba odtworzyć sekwencję zdarzeń w odwrotnym kierunku. Dużo roboty, dużo pretekstów dla niemowlaka, aby się wkurzyć.

I tu wygrywa komunikacja miejska – do autobusu czy SKM-ki wystarczy wejść, a potem z niego lub niej –  wyjść. Tylko tyle – bez tego całego cyrku, który się odstawia podróżując autem. Podczas jazdy można sobie pozwolić na pełen kontakt z dzieckiem, które cały czas cię widzi. Gdy zdarzy się kryzys ekstremalny – można po prostu wyjść i poczekać na następny autobus. Oczywiście są minusy – ciężko jeździć w tłoku, więc lepiej omijać godziny szczytu.

Ale warto. Jest fajnie. I to wyznanie szczególnie wiarygodne, bo w wydaniu człowieka, który tej formy transportu nie używał. Zostawcie czasem samochody, bierzcie wózki w dłoń i atakujcie MPK, ZTM czy inne takie – jest przygoda. Dodatkowy argument – widok nadjeżdżającego pociągu wprawia niemowlaka w osłupienie, ten stan utrzymuje się po wejściu do środka, ojciec wygrywa dodatkowy, gratisowy czas, zanim niemowlak przypomni sobie, że jego niezbywalnym prawem jest zrobić aferę, gdy tylko zapragnie.

skm

Wszystkie pobudki świata

Pobudka. Budzenie się w nocy. Zarwane noce. Przedwczesne poranki.

Zestaw traum przyszłego rodzica.

Gdyby zrobić ankietę wśród osób bezdzietnych, co jest ich główną obawą związaną z rodzicielstwem, utrata nocy byłaby na top liście. Rzeczywiście, nie mając dziecka, ciężko sobie wyobrazić, jak to jest nie spać w nocy, albo spać mało i budzić się często. Spróbujmy jednak oswoić potwora.

Po pierwsze – są dzieci, które od urodzenia śpią w nocy bez szczególnych problemów. Zu niestety się do tej grupy nie kwalifikuje, ale są takie przypadki. Budzą czystą zawiść rodziców dzieci, które nie śpią. Pogrążają ich w otchłani wielkiego poczucia niesprawiedliwości losu.

Po drugie – szczególnie na początku projektu „niemowlak” człowiek, często nieświadomie, kumuluje w sobie zapasy energii, które można wykorzystać w nocy, gdy mikrus się budzi. Rzecz niewyobrażalna w stanie przeddziecięcym – gdyby z jakichkolwiek względów trzeba byłoby wstać w środku nocy i coś zrobić, następny dzień z pewnością poszedłby na straty, a wysiłek ten wspominalibyśmy tygodniami.

Dygresja – ważne: moje dywagacje na temat nocnych pobudek mogą zostać podsumowane aktem fizycznej agresji ze strony mojej żony – w końcu to ona głównie wstaje, nie ja – dlatego niniejszym wyrażam jej wdzięczność i zachęcam do podejmowania dalszych wyzwań.

Wracamy. Po trzecie – wszyscy posiadacze niemowlaków to wiedzą – małe dziecko zmienia zwyczaje dość często, więc zawsze jest nadzieja, że będzie lepiej. Trzeba ją karmić i pielęgnować, będzie nagroda.

Ale noc nocą, poranek rządzi się własnymi prawami. Rankiem człowiek się budzi definitywnie. Zu finalnie zawsze ląduje u nas w łóżku, więc ma swój czynny udział w tym wydarzeniu. Na bazie rocznego doświadczenia można rozróżnić następujące typy pobudek:

– obezwładniająca – zaspana Zu kładzie się mi na klatce, głowę wwierca w szyję, obejmuje łapkami i znowu zasypia,

– zalatująca – budzę się widząc jej wypełnioną po brzegi pieluchę, której zawartość postawiłaby na nogi nawet nieboszczyka,

– atakująca – ostatnio Zu usiadła mi na brzuchu – to mnie nie obudziło; może dlatego chwyciła oburącz pokaźnych rozmiarów Biblię, którą dostała na chrzciny, i z całej siły huknęła nią w moją śpiącą głowę; przeżyłem, ona też,

– wyjąca – Zu budzi się, my nie; ta nierówność jest dla niej całkiem niezrozumiała, dlatego zaczyna drzeć się ile sił w strunach, aby radośnie zakomunikować nam, że jest tu, u nas w łóżku, gotowa, aby rozpocząć nowy dzień,

– pytająca – co to? co to? a to? co to? tato co to? a to? (…)

– aktywizująca zawodowo – Zu szybko się ogarnia i zaczyna pracę; wyjaśnienie – najwyraźniej dogadała się z firmą ochroniarską, ponieważ często wstaje rano, opiera się o ramę łóżka i przechodzi w fazę monitoringu patio. Uważnie przygląda się temu, co dzieje się na dziedzińcu i wysyła komunikaty głosowe, ilekroć zauważy jakąkolwiek aktywność.

zu ochronaPotem zaczyna się dzień.

 

Gadżety Zu: nosidło

Tym razem ma być rzeczowo i praktycznie.

Nosidło mieści się w zasadzie w kategorii „gadżety rodzica”, a nie „gadżety Zu”. Uwalnia i poszerza perspektywy możliwych działań. Zmienia jakość życia z niemowlakiem. Ale zacznijmy od początku.

Gdy Zu była jeszcze mniejsza niż teraz, G. nosiła ją w chuście. Przed godziną zero, czyli narodzinami, zaliczyliśmy kurs wiązania, podczas którego nieporadnie próbowaliśmy skrępować rozliczne niemowlęce fantomy. Wbrew pozorom nie jest to takie proste – zawiązać jakoś się zawsze da, ale cały pic polega na tym, aby zrobić to dobrze i tak ułożyć chustę, aby odpowiadała anatomii dziecka. Błędy, często nieświadome, mogą narobić sporo krzywdy.

Pełni zapału, już kilka tygodni po narodzinach Zu zapakowaliśmy ją do chusty, aby w swym małoletnim spacerowym życiu widziała coś więcej niż dach wózka. G. nosiła ją regularnie, ja w swym słomianym zapale zawiązałem mikrusa raz czy dwa i zakończyłem operację „chusta”. Zabrakło cierpliwości. G. zrobiła mi zdjęcie, mogę sobie oprawić w ramkę i się lansować.

chusta

Miesiące mijały, ja wciąż do chusty nie miałem śmiałości, a dziecko w wózku coraz częściej podnosiło bunt i chciało obserwować świat. W dodatku zbliżał się weekend majowy, G. chciała wyjechać z Zu do przyjaciół na Mazury, a tam z wózkiem ciężko się poruszać. Zdecydowaliśmy, że kupujemy nosidło. Przejrzeliśmy wszystkie dostępne internety z opiniami. Jak się okazało, temat nosideł wzbudza emocje. Podobno ci, którzy noszą w nich dzieci poniżej 6 miesiąca robią źle, ponieważ tak małe dzieci nie powinny przebywać w pozycji siedzącej. Podobno nosidła, które są wąskie i dzieci wiszą w nich na pasku umieszczonym pomiędzy nogami, też są niedobre, ponieważ cały ciężar ciała jest przeniesiony na krok dziecka. Wyobrażam sobie, że gdyby ktoś chciał mnie teraz nosić w ten sposób, napotkałby czynny opór z elementami agresji. Po wstępnym skołowaceniu wynikającym z nadmiaru informacji wyłoniliśmy zwycięzcę naszego wewnętrznego rodzinnego przetargu.

Padło na Tulę – polską firmę – dobre opinie, do tego ładna. Co prawda nie powinno mieć to znaczenia, ale wiadomo, że ma – w końcu człowiek będzie przez długie miesiące poruszał się z tym czymś na klacie, więc niech to chociaż wygląda jakkolwiek.

tula

Tula jest super. Piszę to jako niezależny użytkownik, któremu nikt za tą opinię nie płaci. Dziecko odpowiednio się w niej układa – „na żabę”, czyli nogi ma odsadzone na bok, co jest dla mikrusa naturalne, ponadto sprzyja właściwemu rozłożeniu środka ciężkości. Zu jest w niej stabilna, lubi w niej siedzieć, można się – w granicach rozsądku – pochylać, odchylać i normalnie poruszać.

tula woda

Otworzyła mi masę nowych możliwości – odzyskałem oburęczność, a to wielka rzecz. Mogę spokojnie wyjść z psem, porozmawiać przez telefon, pójść na zakupy – to wszystko można też zrobić z wózkiem, ale jest trudniej. Można też zjeść wspólnie lody.

tula3

Gdy niemowlak jest śpiący, po prostu przytula się do klatki piersiowej nosiciela – w tym wypadku ojca – i zasypia. Tula ma mały patent, który sen utrwala – przypinany kaptur, którym można przytrzymać głowę przy ciele i ustabilizować ją tak, aby podczas szybkiego marszu mózg niemowlaka nie telepał się zanadto wewnątrz czaszki.

Gdy Zu ma ochotę na interakcję z ojcem, podnosi tylko głowę i robi głupie miny, uśmiecha się, pokrzykuje i ogólnie jest zabawa.

tula2

Używanie Tuli jest bezproblemowe – zapięcie dziecka zajmuje 10 sekund. Jedyny problem, na który może się natknąć męski użytkownik, to sposób zapinania klamry na plecach. Zapina się ją i odpina, jak stanik. Tu zapewne część panów pomyśli – co za problem? Przecież odpinałem niejeden stanik. Ale nie, takie doświadczenie nie pomaga. Tu trzeba przyjąć kobiecy punkt widzenia, czyli wykręcić ręce do tyłu, aby samemu zapiąć klamrę na wysokości łopatek. Zajęło mi trochę czasu, zanim zmusiłem swoje stawy barkowe do takiej ewolucji. Ale da się.

Spacery z Zu – part 2

Im dziecko starsze, tym bardziej trzeba się na spacerach napocić. Mikrus, który dopiero co został włączony w obieg życia pośród innych ludzi, nie ma zbyt wiele do gadania. Wsadzą go do łóżeczka, to leży. Położą na macie – też leży. Wcisną do wózka – również. Niemowlak w gondoli może się bezpiecznie poruszać – nie ma zagrożenia, nie wypadnie. Komplikacje obsługowe zaczynają się, gdy gondolę zmienia się na spacerówkę, dla niewtajemniczonych – taki wózek, gdzie się siedzi, a nie leży.

IMG_1842

Dziecko wtedy widzi coś więcej, niż niebo. Skoro widzi, reaguje – zaczyna więc kreślić własne scenariusze zdarzeń pożądanych, niekoniecznie spójne ze scenariuszami dorosłego. I tak Zu, gdy zauważy coś interesującego, wskazuje palcem, po czym wijąc się, prężąc i wydając rozliczne odgłosy niezadowolenia, żąda uwolnienia z pasów. Spróbuj, nieszczęśniku, się postawić – klęska! Oczywiście w teorii władza wciąż jest, w końcu można dziecko odpiąć z pasów i wypuścić, lub nie. Spróbuj jednak nie wypuścić. Zmierz się z bezmiarem nieszczęścia, które niemowlak zaserwuje ci spojrzeniem pełnym krzywdy i wyrzutu. Jeżeli jednak pokierujesz się głosem miękkiego serca i uwolnisz mikrusa z pasów, postaw krzyżyk na planach spacerowych, które właśnie realizowałeś. Zu w takiej sytuacji wykorzystuje moją słabość do maksimum – nie ma najmniejszej szansy, aby pozwoliła ponownie zniewolić się pasami w wózku. Gdy jeszcze nie chodziła, było łatwiej – po pewnym czasie uznawała, że nie jest w stanie przemieścić się sama, więc po dogłębnej eksploracji miejsca, w którym została wyzwolona, szła na kompromis i dawała się ulokować w wózku najwyraźniej licząc, że kolejne miejsce, które wybiorę, będzie jeszcze ciekawsze.

Teraz, gdy jest samobieżna, stosuje wobec mnie zasadę ograniczonego zaufania i sama wybiera kierunek dalszej podróży. Niemowlak wie lepiej, wiadomo. To rodzi problemy i rozmaite sytuacje konfliktowe. Zu ma to szczęście, że w jej rozumie nie występuje pojęcie „obiektywnego ograniczenia”. Odbiera świat jako poligon nieustających eksperymentów w duchu „no risk, no fun”. Jeżeli uznaje, że jedynym słusznym kierunkiem ucieczki przed łapami ojca jest wielopasmowa arteria miejska, gna w jej stronę, a próby zmiany kierunku jej marszu odbiera jako niecny sabotaż i wyje niemiłosiernie.

Najgorsze, że w swych ucieczkach realizuje również strategię „no fear”, co w praktyce oznacza bieg ile sił w nogach w bliżej nieznanym kierunku bez opcji oglądania się za siebie. Czasem mam wrażenie, że gdyby nie rodzicielska interwencja, zatrzymałaby się trzy kilometry dalej i ze zdziwieniem stwierdziłaby, że nie ma ojca.

Najbardziej lubię spacery o spontanicznej marszrucie. Taki ostatnio przydarzył nam się w centrum i zakończył się dla mnie istotnym odkryciem. Trafiliśmy na Plac Piłsudskiego i okazało się, że jest to idealne miejsce dla Zu. Kilka hektarów płaskich, idealnych do biegania kamiennych płyt. Stawiałem ją na środku placu, puszczałem, obierała kierunek i dzida. Biegła, aż skończył się plac, po pewnym czasie ruszałem w pogoń, aby złapać ją zanim zacznie się wspinać na wartowników przy Grobie Nieznanego Żołnierza czy zwiedzać korytarze Victorii. I tak dwadzieścia, może trzydzieści razy. Maraton.

 Zu Victoria

Gdy zaczęło się ściemniać, włączyli listwę świetlną, która wprowadziła Zu w stan hipnozy.

zu neon 1 Zu neon

Zanim trafiliśmy na Plac, wywąchałem sytuację kryzysową w okolicach, gdzie plecy łączą się z kończynami dolnymi. Jest już chłodno, więc przewijanie dziecka na trawie średnio wchodzi w grę. Uruchomiłem wszystkie dostępne internety w telefonie i znalazłem mapę śródmiejskich lokali typu kids friendly. Zaparkowaliśmy wózek w Rucoli na Miodowej, gdzie przewinięcie Zu zachwiało gospodarką wodną mojego organizmu – wypociłem ze dwa litry. Przewijak mniejszy niż dziecko, Zu postanowiła odtańczyć sambę na leżąco, jedną ręką ją blokowałem aby nie spadła, drugą próbowałem zapobiec skażeniu całego pomieszczenia. Dostałem trzy kopniaki w twarz. Zu bawiła się tym lepiej, im ja silniej zieleniałem na twarzy. Tak niemowlak rozumie współpracę.

Po akcji zamówiłem coś dla niej (zupę z cukinii – zdrową) i dla mnie (pizzę – niezdrową). Zjedliśmy na odwrót, tak wybrał niemowlak.

Epilog:

Po sprintach po Placu Piłsudskiego wcześniej opisywany problem pojawił się ponownie – jak wiadomo, aktywność fizyczna korzystnie wpływa na pracę jelit. Samochód był blisko, musieliśmy odebrać G. w przeciągu 15 minut, więc nie było czasu na szukanie kolejnej knajpy. Kilka razy próbowałem przewinąć dziecko na kanapie w aucie – tragedia, dla mnie, dla Zu a przede wszystkim dla auta. Trzeba było podejść do zadania ze świeżym spojrzeniem. Otworzyłem bagażnik i stwierdziłem, że spełnia wszystkie kryteria przewijaka – stosowna powierzchnia, bandy z każdej strony, dziecko nie zwieje – bezpiecznie. Rzeczywiście – minuta i było po sprawie. Bonusem były spojrzenia przechodniów, gdy pakowałem niemowlaka do bagażnika, zwłaszcza, że akcja miała miejsce pod lokalem „Meta, seta, galareta”. Ale policja ani rzecznik praw dziecka nie interweniowali.