Bez dzieci. Reset

Uwaga, banalne stwierdzenie na początek: dzieci po pojawieniu się na świecie automatycznie lądują w centrum uwagi. Wpychają się tam bezczelnie, nie pytając nikogo o zgodę, przebudowują nam, dorosłym, poukładane życie. Każą nam się uczyć, budować nowe relacje, patrzeć z całkiem nowej perspektywy na związek, który zdawał się poznany w pełni. Słowem: ewolucja, czasem – rewolucja. Aspekt organizacyjny to mniejsze z wyzwań; główna oś zmiany przebiega przez warstwę emocji, czyli tego, co najgłębiej w nas, co czasem najbardziej zaskakuje, tego, czego nie da się w pełni kontrolować. Co to oznacza w praktyce?

Oczywiście, nie ma sensu generalizować, każdy przeżywa uczucia inaczej, są ekstrawertycy i introwertycy, niektórzy okazują emocje, inni są powściągliwi. Moje doświadczenie jest czymś na kształt huśtawki – od kiedy pojawiły się dzieci, wzlatuję wyżej, ale też spadam niżej. Zazwyczaj jest stabilnie – żyjemy razem, funkcjonujemy w codziennym trybie, praktykując codzienne obowiązki i oddając się rozmaitym rytuałom. Czasem jednak – i dzieje się to częściej niż w życiu przed dziećmi – doświadczam emocji z poziomu 2.0, które wcześniej raczej były mi obce. Zachwycam się córkami, ich rozwojem, rodzącą się osobowością i temperamentem. Zachwycam się totalnie. Kij ma jednak dwa końce, medal – drugą stronę. Dlatego czasem mam dość, nie mam siły, złoszczę się, ponieważ – zapewne zgodzi się ze mną większość populacji rodziców – nikt, żadna istota na Ziemi nie jest w stanie tak skutecznie wyprowadzić spokojnego nawet człowieka z równowagi, jak własne dziecko. Jakie zasoby, prócz miłości, są niezbędne, by poradzić sobie z takim stanem i nie dać się zdominować negatywnym emocjom? Dla mnie przede wszystkim jeden – cierpliwość.

Skąd ją brać? Każdy ma swoje patenty. Na mnie najskuteczniej działa chwilowy wyskok z orbity codzienności. Gdy czuję, że paliwo się kończy i zapalają się czerwone lampki alarmowe, wyjeżdżam. Na chwilę, dwa-trzy dni, to zazwyczaj wystarczy. Ustalamy to wcześniej z żoną, spontaniczność może w tym przypadku sporo namieszać, wszak małżonkę trzeba wcześniej przygotować na taką ewentualność i uzyskać tzw. klepnięcie, a najlepiej poparcie dla inicjatywy. Wyjazd w konflikcie niczego nie rozwiąże, mało tego – otworzy kolejny front, komplikujący rzeczywistość. Żona na szczęście zazwyczaj zgadza się wziąć na swoje barki całe to zamieszanie – dwie córki, trzecią w brzuchu i psa Kozaka na dokładkę. Wyrozumiały i empatyczny z niej człowiek. Staram się zresztą nie nadużywać, by nie przegrzać tematu. Kluczem do sukcesu jest też wzajemność – czasem zdarza się, że to ja zostaję sam w domu, a G. wyjeżdża. Ona może wtedy odpocząć, a ja nie czuję się pasożytem.

Gdzie ruszam na reset? Tam, gdzie jest fajna natura i coś, co lubię robić. Nigdy nie miałem problemu ze spędzaniem czasu sam na sam, więc często ruszam w pojedynkę. W tym roku wyjechałem dwukrotnie. Trzy dni pływania na łódce solo to było dla mnie świetne połączenie pięknych widoków i fizycznego wysiłku związanego z samotnym żeglowaniem. Można odpocząć, można też powalczyć z wiatrem, jest satysfakcja. Jesienią zrealizowałem drugi plan, który chodził za mną od paru lat – pojechałem w góry na rajd koński. Bukowe, bieszczadzkie lasy wyglądają w październiku obłędnie. Całe dnie w siodle spędzone w ciszy, spanie na trawie pod gwiazdami, widoki jak milion dolarów, herbata z ogniska, ciekawi, inspirujący ludzie. Dla mnie to esencja rekreacji, ładowanie baterii do maksimum.

Jedyne ryzyko, jakie niosą ze sobą tego typu wyjazdy, to bolesne zderzenie z rzeczywistością po powrocie. Miasto, korki, pośpiech, mnóstwo czasopożeraczy. Rzecz w tym, aby nie minąć się z głównym celem wyjazdu, jakim jest regeneracja i wypracowanie kapitału energii, która pozwoli z nową siłą działać na froncie walki z codziennością. Dlatego wracając, staram się nie rozpaczać, że się skończyło, a cieszyć z tego, że mogłem się wyrwać, choć to czasem trudne. Miejsca, w które się wybieram, są oddalone od Warszawy o dobre kilka godzin jazdy, jest więc czas na zmianę nastawienia. Zresztą jeżeli nie zdążę go na czas zmienić, pomogą moje córki. Tak jak ostatnio, po powrocie z Bieszczad. Gdy otworzyłem drzwi, zaatakowały mnie w duecie, wskoczyły mi w ramiona, przewracając mnie w progu i częstując buziakami. Dobrze jest wracać.

 

tekst ukazał się na portalu omatkomagazyn.pl

Krótki poradnik, jak nie dać się uśpić

Znowu to zasypianie. Temat wraca jak bumerang; to najlepszy dowód na to, jak mocno traumatyzujące właściwości ma ten proces dla rodzica.

Staramy się utrzymywać jakikolwiek rytm dnia, swego czasu zauważyliśmy, że działa to bardzo stabilizująco na dzieci. Rytuały mają swoje plusy, ale i cenę – bez względu na chwilowy poziom energii własnej należy je wykonać i tyle. Usypianie jest rytuałem podstawowym; staramy się więc szczególnie o ten aspekt dbać, aby nie dopuścić do sytuacji, w której Zu o północy lata jak oszalała po domu, a rano jest marudzącym trupem. Jest w tym solidna porcja interesu własnego – gdy wszystko idzie zgodnie z planem, o 21:00 zaczyna się życie dorosłych. Dzieci śpią.

Nie zawsze idzie.

Zu, jak każda istota ludzka, nie zawsze ma ochotę spać. Zderza się wtedy z naszą ochotą, aby spać jednak poszła. Ochota ta często przeradza się w desperację. Zu już pewien czas temu zorientowała się, że wchodzenie w otwartą konfrontację i otwieranie szerokiego frontu wojny domowej w tej materii jest mało skuteczne; co prawda realizuje swój cel – nie śpi – dzieje się to jednak sporym kosztem, wszak rodziców trafia wówczas szlag, latają po domu z czerwonymi od nadmiaru złych emocji twarzami i jest ogólnie mało przyjemnie. Przyjęła więc inną strategię – najogólniej mówiąc, strategię demonstrowania potrzeb podstawowych, do których prawa nie sposób jej odebrać. Jak to wygląda w praktyce?

Kładziemy się do łóżka. Zazwyczaj G., czasem ja. Leżymy, czytamy, coś się dzieje więc Zu nie protestuje. Kończymy czytać, więc czas na kultową kołysankę – ‚a a a, ko ki ka’ (czyli kotki dwa). Gdy kończymy, zapada cisza. Ta cisza to z jednej strony wyraz naszej nadziei, że wszystkie podjęte zabiegi zaowocują szybkim i bezproblemowym wepchnięciem Zu w objęcia Morfeusza. `Z drugiej, jest jasnym sygnałem dla Zu, że atrakcje się właśnie skończyły i robi się w sumie nudnawo. Gdy poziom nudy osiągnie punkt krytyczny i zarazem nie spotka się z wystarczająco silnie zniechęcającym Zu do protestów zmęczeniem, zaczyna się show fizjologiczny. I nie tylko.

Cisza, ta wspaniała, słodka cisza, do której często tęsknimy cały dzień, nagle znika.

– Tato, siku.

Wiem, że to ściema, w końcu opróżniałem nocnik godzinę temu. Z drugiej strony przecież nie odmówię dziecku możliwości zrealizowania tej potrzeby. Hmm. Inteligentne zagranie.

– Proszę, wiesz, gdzie jest łazienka.

Zu wstaje, mija mnie rzucając w moją stronę kilka triumfalnych spojrzeń („nie podskoczysz..!”). Wraca. Kładzie się. Cisza. Kilka minut.

– Tato, piciu.

Przygryzam wargi. Przecież nie odmówię jej wody.

– Dobrze, idziemy do kuchni.

Pijąc wodę patrzy na mnie bezczelnie. Znowu wygrała. Wracamy. Leżymy.

– Zu, śpij już.

-Tato, ale chcę dać buzi Basi.

-Tato, ale chcę przytulić mamę.

-Tato, kremik, swędzi noga.

Ten spektakl potrafi trwać godzinę. Po każdej demonstracji potrzeb Zu wychodzimy z jej pokoju coraz bardziej szarzy na twarzy. Najciekawsze jest to, że Zu nie stosuje prostej konfrontacji w stylu „nie zrobię tego, i już” + płacz + tupanie i inne takie. Ona nas pokonuje inteligencją – dobrze wie, jakich tricków użyć, abyśmy nie mogli odmówić. Wie, co jest skuteczne, a co nie. W związku z jej przewagą intelektualną, nie pozostaje nam nic więcej niż latać po tą wodę, opróżniać nocniki i dawać się przytulać mając nadzieję, że w końcu padnie i da nam nasycić się tą ostatnią godziną, która zostaje do naszej dyspozycji zanim sami zaśniemy.

IMG_6465

‚Zuzia sama’, czyli poszukiwania nieodkrytych zasobów cierpliwości

Zuzia sama.

Te niewinne z pozoru dwa słowa ostatnio stały się źródłem bardzo silnych emocji w naszej rodzinie. Dlaczego?

Ludzkie dziecko od pewnego czasu wybija się na niezależność. To zacna i pożądana postawa, wszak dziecko wraz z biegiem miesięcy i lat powinno w coraz większym zakresie samodzielnie ogarniać otaczającą je rzeczywistość. Taką właśnie skłonność przejawia od pewnego czasu Zu. Jeżeli tylko jest w stanie, przejmuje inicjatywę podczas rozmaitych czynności tak, aby przynajmniej część zadań wykonać osobiście, bez udziału zwierzchnictwa. Tego typu inicjatywy witamy z dużym entuzjazmem – chcemy przecież, aby dziecko było zaradne, samodzielne, ogarnięte. Każda nowa umiejętność cieszy, przy okazji rodzic czasem wręcz puchnie z dumy (‚nauczyłem ją tego, ja!’), ma się czym pochwalić w środowisku, ogólnie pięknie. Istnieje jednak druga strona tego medalu.

Władysław Gomułka rzekł pewnego dnia, że władzy raz zdobytej partia nie odda nigdy. Zu ma podobne podejście do nowo nabytych umiejętności. Gdy uzna, że ma już właściwe kompetencje, przejmuje wszelkie obowiązki wynikające z danej czynności i jest w tym bardzo konsekwentna. Aktualny katalog aktywności, które Zu przejęła na wyłączność, przejawia się następująco (kolejność przypadkowa)

  1. Wkładanie klucza do zamka w drzwiach po spacerze. Ma na to absolutny monopol, co oznacza, że gdy zapomnę jej ten klucz przekazać z odpowiednim wyprzedzeniem, strzela szybkiego Rejtana na klatce schodowej rolując się po podłodze w spazmach rozpaczy. Utrwala to podejrzenia sąsiadów, że jakość naszego rodzicielstwa jest daleka od poziomu „pro”.
  2. Ubieranie się. To proces wielowątkowy, rozciągnięty w czasie. Każda próba pomocy z naszej strony kończy się sykiem – ‚Zuzia sama!!!’. Wszystko fajnie, gdy nie ma deadline’u; można wtedy się delektować samodzielnością dziecka. Gorzej, gdy jesteśmy mocniej osadzeni w przedziałach czasowych i trzeba gdzieś zdążyć. Wtedy pojawia się nerwowość, podniesiony głos, pierwsze oznaki zniecierpliwienia. Zu bezbłędnie je wychwytuje i stosuje triki mające na celu podkreślenie, że łatwo się nie podda. Zaliczają się do nich ucieczki w każdą możliwą stronę, standardowe Rejtany, płacz typu „ci ludzie mnie krzywdzą, pomocy”, a ostatnio – nowość – demonstracyjne rozbieranie się niemal do zera a’la Femen. W sumie jest wspólny mianownik, Zu też protestuje, choć motywacja bardziej przyziemna. Im mniej czasu, tym robi się bardziej nieprzyjemnie. Podnosimy z G. głos, zaczynamy nerwowo latać po domu. Pojawia się wtedy pokusa sięgnięcia po rozwiązania w starym stylu wychowawczym, jednak na szczęście udaje się w porę opamiętać. Pozostaje nerwowe obgryzanie tynku ze ścian w nadziei, że znajdziemy tam dodatkowe zasoby cierpliwości, której standardowe złoża dawno się wyczerpały.
  3. Zakładanie butów. To część procesu omówionego powyżej, jednak zasługuje na osobny akapit. Zu odpowiada w stu procentach stereotypowi płci pięknej w zakresie przywiązania do obuwia. Od wielu miesięcy ma już wyrobiony gust w tej kwestii, nie akceptuje naszych sugestii, kieruje się wyłącznie własną intuicją stylistyczną. Poddaliśmy się, dalsza walka nie miała sensu. Dlatego odwiedzając nas, często można spotkać Zu w majtkach, czapce z nausznikami i w kaloszach, które stanowią clou całej kolekcji. Upiera się i kłóci z nami, chcąc wyjść na dwór w crocsach, gdy za zewnątrz minus 5 i śnieg. Regularnie zakłada buty na odwrót, wie o tym i za każdym razem ostentacyjnie patrzy na nas wzrokiem typu „nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi?”. Po narodzinach Basi wylądowałem z Zu w urzędzie, aby uroczyście wprowadzić noworodka do systemu. Czekaliśmy na korytarzu, przed nami usiadła kobieta z małymi dziećmi, spojrzała na Zu, potem na mnie tym wzrokiem i zapytała od niechcenia: ‚Niech zgadnę, Pan ją ubierał, prawda..?’. Co za dyskryminacja! Nie, nie ja! I to nie ja jestem winien, że ma lewego buta na prawej nodze i na odwrót. To jedna z koncepcji używania obuwia, której nie sposób jej czasem wyperswadować. Co z tego, że jej niewygodnie; czuje to przecież, ale tak ma być. I koniec.
  4. Spacery. Od pewnego czasu Zu żąda, aby uwzględniać jej sugestie przy wyborze trasy i celu podróży. Oznacza to czasem, że w środku lasu stwierdza, że teraz w lewo. Znaczy tam tato. Gdy zaczynam jej tłumaczyć, że musimy w prawo, bo tam jest dom, a z tej oto chmury nad nami za moment spadnie deszcz, grad i całe pozostałe zło, Zu patrzy na mnie obojętnym wzrokiem i wypowiada zaklęcie: „Zuzia sama”. Po czym idzie w lewo. Zrobiłem kiedyś eksperyment i przestałem za nią iść, powiedziałem jej tylko, że ja idę w prawo i że na razie i pa. Schowałem się za drzewem i czekałem, aż wystraszona odwróci się po kilku krokach i zacznie wołać ojca, który wtedy triumfalnie przytuli ją i wytłumaczy, że warto słuchać taty, bo tata wie co w danej chwili dla dziecka dobre. Nie odwróciła się po kilku krokach. Nie odwróciła się w ogóle, zniknęła mi z oczu, nie wołała ojca, po prostu szła tam, gdzie zaplanowała. Gdy zacząłem ją gonić, aby jej nie zgubić, spostrzegła to, jeszcze przyspieszyła, żebym jej czasem nie dogonił. Zuzia sama.

G. pokazała mi swego czasu w internetach rysunek dwóch kobiet, które idą ze swoimi dziećmi. Jedna z nich pyta drugą: ‚Jak ty to robisz, że twoja córka jest taka samodzielna?’. Druga odpowiada jej – ‚Nic. Po prostu pozwalam jej na to’. Dobrze uchwycone. Warto nawet małe dzieci wypuścić na samodzielność, to procentuje, choć czasem wyżej opisane efekty uboczne mogą doprowadzić człowieka do rozpaczy, a czasem konieczności tłumienia wewnętrznej agresji. Ma się wtedy ochotę gołymi rękami zadusić to nieludzkie dziecko, które z błahych powodów rozwala nam plan dnia. Sęk jednak w tym, że są błahe z naszego punktu widzenia. Tylko naszego.

zu cienie

Warstwy

Po narodzinach Basi dużo z G. obserwujemy Zu. Interesują nas jej reakcje na nową rzeczywistość, patrzymy i analizujemy, jak sobie z nią radzi. Od dłuższego czasu nie musimy walczyć o bezpieczeństwo – Zu zdaje się rozumieć, że Basia to istota delikatna, o którą trzeba dbać; nawet, gdy czasem się zapomni i oprze się o nią / usiądzie na niej / położy jej coś na twarzy / kopnie dla hecy leżak, w którym się buja, zazwyczaj szybko orientuje się, że to słaby pomysł. Skoro jest względnie bezpiecznie, więcej uwagi można poświęcić na głębsze wejście w ten temat.

Jak zazwyczaj przy dziecku bywa, aby coś realnie zrozumieć, trzeba przebić się przez pierwszą warstwę pozornych wniosków. Tej praktyki z różnym powodzeniem uczy mnie od dawna G. Tak jest właśnie z reakcjami Zu na istnienie Basi. Gdy pierwotnie kryzysowa sytuacja się uspokoiła, przestałem się jej przyglądać; wszak wszystko wróciło do bezpiecznej normy, więc po co rozkładać temat na czynniki pierwsze. Basia jest u nas, Zu to akceptuje, zachowuje się normalnie, co tu analizować..? Jak się okazało, jednak warto. Dlaczego? To dobra lekcja o emocjach i sposobach radzenia sobie z nimi.

Jak pisałem wcześniej, gdy G. po raz pierwszy zaczęła karmić Basię w domu, Zu wpadła w furię. Totalną. W końcu się uspokoiła, wszystko wróciło do normy. Trzeba być jednak naiwnym twierdząc, że dwuletnie dziecko w kilka dni poradziło sobie z tak fundamentalnie burzącym jego dotychczasową rzeczywistość problemem, jak fakt, że nie ma już mamy na wyłączność. Wiedząc, że histeria i agresja nie rozwiązuje tego problemu – wszak rodzice na widok aktów rozpaczy Zu nie usunęli noworodka z domu – należy szukać innych rozwiązań, które oswoją temat. Zauważyliśmy, że Zu z uwagą zaczęła obserwować wszelkie rytuały, które G. odprawiała z Basią. Po pewnym czasie zaczęła brać w nich coraz bardziej aktywny udział.

Pewnego dnia Zu wzięła swoją lalkę, podciągnęła koszulkę do góry, przytuliła ją do klatki piersiowej w identycznej pozie, w jakiej G. karmi Basię. Pierwsza reakcja – ale to zabawne, dziecko naśladuje Cię, udaje, że karmi. Jest co opowiadać na spotkaniach rodzinnych. Dopiero G. zwróciła mi uwagę, że istnieje głębsza płaszczyzna rozumienia tej reakcji – kopiując zachowania mamy, Zu szuka swojego sposobu na radzenie sobie z tą trudną dla niej okolicznością; zamiast walczyć z mamą, aby przestała karmić Basię (bo to wkurzające dla Zu), próbuje się symbolicznie włączyć w tą sytuację, pójść z jej prądem, równolegle. Chce być jej częścią, mieć aktywny w niej udział. Reaguje tak na wielu płaszczyznach, często prawdziwie nas wzruszając. Gdy robimy Basi wieczorną toaletę, Zu podstawia swój stołeczek, staje na nim tak, aby widzieć, co się dzieje na przewijaku i asystuje przy każdej czynności, komentując wszystkie zdarzenia live i przyjmując rolę audytora, który sprawdza po checkliście, czy ojciec nie zapomniał o żadnej z istotnych czynności obsługowych („tato, Basi oko, tato, pielucha, tato, skarpetka”). Gdy Basia zaczyna płakać, Zu spontanicznie podchodzi do niej, głaszcze ją po twarzy szepcząc cicho te same słowa, jakie wypowiada G. próbując uspokoić lamentujące niemowlę. Robi to, ponieważ czuje, że tak trzeba się zachować, bierze na siebie mikroskopijną, ale jakże ważną część odpowiedzialności za tą sytuację.

To dla mnie potwierdzenie, że dzieci to całkiem mądre istoty, od których wiele można się nauczyć; wystarczy choć na chwilę zatrzymać się i spróbować zrozumieć, co tej dwulatce siedzi aktualnie w głowie.

zu i basia3

Zu i ludzie

Gdy dziecko rośnie, jednym z ciekawszych doświadczeń jest obserwacja relacji, jakie mikrus nawiązuje z otoczeniem. Gdy Zu była zupełnie mała, liczyła się niemal tylko G. Wiadomo – matka. Urodziła, karmi, opiekuje się, więc żółta koszulka lidera należy się bez gadania. Potem długo, długo nic. Na drugiej pozycji, w znacznym oddaleniu od G., majaczył ojciec. Trzeba było z pokorą znieść tą dyskryminację. Dystans malał, gdy G. wyjeżdżała na weekend do Krakowa – to był czas na budowanie mojej samodzielnej relacji z Zu. Chwilowy brak konkurencji istotnie ułatwiał to zadanie. Pozostali ludzie – cóż, byli, pojawiali się i znikali, miałem wrażenie, że w rozumieniu Zu niewiele się różnili od drzewa, samochodu czy nieba. Byli światem zewnętrznym, który można poobserwować, dotknąć, powąchać czy ugryźć w ramach szeroko rozumianego procesu poznawczego. Na relacje było jednak za wcześnie.

Po pewnym czasie ludzie stali się szczególnie interesujący. Zaczęły się interakcje, patrzenie w oczy, reagowanie. Podstawowym środkiem komunikacji stał się uśmiech, wysyłany hurtowo wszystkim – dziadkom i babciom, ciotkom i wujom, znajomym wszelkiej maści, pasażerom w autobusie, pani w warzywniaku czy dozorcy. Działała zasada „uśmiech za uśmiech” – Zu wtedy odkryła, że ma moc sprawczą i może z własnej inicjatywy budować relacje. Budowy pochłaniają czasem ofiary – tak też jest w tym przypadku. Ofiarami są osoby, które Zu upatrzyła sobie szczególnie i w jej rozumieniu posiadła je na własność. To swego rodzaju odrodzenie niewolnictwa – niemowlak, gdy przebywa ze swą ofiarą, próbuje zawładnąć jej czasem, uwagą i aktywnością i w żaden sposób nie potrafi zrozumieć i zaakceptować odmowy. Gdy ofiara nieśmiało sygnalizuje, że ma inny pomysł na daną chwilę i, dajmy na to, nie chce siedzieć z Zu w tipi, spotyka się z polityką „zero tolerancji” wobec odmowy, czyli darciem paszczy na cały głos i rozpaczą, jakiej świat nie widział.

Duży przełom nastąpił, gdy Zu zaczęła chodzić. Zauważyła wtedy inne dzieci. Zorientowała się, że istnieją i mogą być interesującą alternatywą dla przeglądania po raz setny tej samej książeczki, nękania tej czy innej osoby czy zalegania na umęczonych ramionach G. Dzieci są atrakcyjne – ruszają się, wydają różne dźwięki, można je zaczepiać, naśladować, szturchać, zabierać im zabawki. Dużo się dzieje. Dlatego od pewnego czasu Zu nie daje spokoju dzieciom, które znajdują się w jej zasięgu. Lata za nimi, kopiuje ich zachowania, prywatyzuje ich własność, doprowadzając do rękoczynów. Ostatni czas to dynamiczny rozwój relacji rówieśniczych. Podobieństwa łączą – ten sam wzrost, poziom rozwoju, kumacji i zainteresowań. Podobne zabawki, podobne zajawki. My też odkrywamy świat na nowo – gdy są dzieci, zaaferowana Zu zwalnia nas z obowiązku świadczenia usług rodzicielskich, możemy zniknąć. To wielki komfort. Nasza rola ogranicza się wtedy do bieżącego monitoringu sytuacji pod kątem zagrożeń wypadkowych.

Gdy Zu spotyka na swojej drodze starsze dzieci, stara się wykorzystać ich obecność na 100%. Eksploatuje je do granic wytrzymałości. Starsze dzieci zazwyczaj mają sporo ciekawych alternatyw do biegania za niemowlakiem, więc w zależności od poziomu cierpliwości usiłują prędzej lub później, bardziej lub mniej dyskretnie pozbyć się jej towarzystwa. Ona sama w ogóle nie bierze takiej ewentualności pod uwagę i lata za nieszczęśnikami do upadłego, zamęczając ich konsekwentnie. Zu doskonale się bawi, niespecjalnie biorąc pod uwagę koncepcje innych uczestników tej sytuacji. Czasem udaje się jednak znaleźć takie zajęcie, które choć na chwilę będzie atrakcyjnym wspólnym mianownikiem dla kilku grup wiekowych. Bez wyrzeczeń z żadnej strony. Tak się stało swego czasu na imprezie rodzinnej, gdzie mikrusy w wieku 2-8 lat zasiadły wspólnie do pianina. Jak widać, wytwarzanie kakofonii to rozrywka na tyle atrakcyjna, że różnica wieku przestaje mieć znaczenie.

dzieci przy pianinie

Potem nastaje czas na pierwsze przyjaźnie. Zu jest jedynaczką, więc nie ma możliwości codziennego obcowania z innym dziećmi. Ma jednak M., syna naszych przyjaciół. Spędzamy wspólnie dużo czasu, więc dzieci znają się świetnie. Zawsze mam wrażenie, że gdy są razem, Zu dostaje turbodoładowania rozwojowego. Dzieci wzajemnie się nakręcają, podłapują podobne zajawki, wspólnie się wygłupiają, same wymyślają sobie zabawy. Rodzice stają się powoli zbędni. M. lepiej gada, więc motywuje Zu do rozkręcania komunikacji werbalnej. Zu jest bardzo sprawna fizycznie, więc dzieci ćwiczą mięśnie poprzez rozmaite spontaniczne zabawy ruchowe. Dużo się dzieje. Relacja jest już na tyle trwała i świadoma, że Zu często w domu pyta o M., żąda od nas, abyśmy jak najszybciej jej go dostarczyli. Gdy to niemożliwe, robi się smutna. Wtedy przynosi swoją tablicę magnetyczną i każe mi narysować M., aby choć w ten sposób mogła spędzić z nim wspólny czas. Ostatnio wracając do domu spotkałem ją w drzwiach – gdy je otworzyłem, zastałem Zu wyczekującą, z uśmiechem na twarzy. Gdy mnie zobaczyła, posmutniała i poszła sobie. Zapytałem G., o co chodzi. Zu myślała, że to M. To dla mnie bolesna nowość – moja córka pierwszy raz mnie spławiła. Może powinienem się przyzwyczajać. Za jakiś czas będzie trzeba się z tym mierzyć dzień w dzień.

Ojciec dobry, ojciec zły

Zbliża się dzień ojca, więc o męskim rodzicielstwie mówi się dużo. Ogólnie mam wrażenie, że w ostatnim czasie ten temat żyje, ojcostwo jest poddawane wszechstronnej analizie, krytyce i obserwacji. Przeczytałem wywiad z Zimbardo, który twierdzi, że „stary” ojciec wali się w gruzy, a nowy jeszcze się nie narodził. Dużo mówi się o poszukiwaniu naturalnego balansu pomiędzy męskością a opiekuńczością, byciem silnym i jednocześnie czułym, poświęcaniu czasu dziecku przy jednoczesnym aktywnym działaniu w zawodzie. Jak to ostatnio w modzie, lansuje się ideał, czyli opcję „mogę mieć wszystko i będę miał wszystko”. Będę miał kupę forsy i rewelacyjny kontakt z dzieckiem, świetną relację z żoną i samorealizację w pracy, wszystko na sto procent. Widzę w tym istotny mankament w postaci braku pokory względem życia, które zawsze coś odbiera, aby człowiek nie zwariował na punkcie własnego geniuszu. I tak powinno być. Nie twierdzę, że nie warto walczyć o to, aby życie wyglądało tak, jak ktoś sobie wymarzył. Zdaje mi się tylko, że warto się po prostu cieszyć tym, co mamy, nawet, jeżeli teoretycznie moglibyśmy mieć więcej i lepiej. To wcale nie jest zgniły kompromis. Gdy się nastawimy na maksimum, łatwo o poczucie zawodu i  niespełnienia.

Nie wiem, kim jest „nowy” ojciec. Obserwuję zmianę, która idzie szerokim frontem. Rzeczywiście, stereotyp twardego, chłodnego i zdystansowanego ojca, który był wiele lat temu w użyciu, odchodzi w przeszłość. To dobrze, zwłaszcza dla dzieci. Jestem jednak daleki od ślepej krytyki tego modelu. W aktualnych czasach mamy wielki komfort wyboru w atmosferze wolności i braku zewnętrznych, obiektywnych zagrożeń. Nasi ojcowie, a zwłaszcza dziadkowie żyli w stałej niepewności, dla nich priorytetem było przetrwanie fizyczne, a taka perspektywa nieco inaczej układa relacje. Gdy słucham wojennych wspomnień mojej Cioci S., nie mogę uwierzyć, że ludzie byli w stanie pewne sytuacje przetrwać. Co dopiero mówić o właściwym ustawianiu relacji rodzic – dziecko. Taka była historia, takie były czasy. My szczęśliwie możemy wybierać.

Skoro tak, wybieram kontakt, wspólny czas, relację tak bliską, jak się da. Nie było to efektem skomplikowanych decyzji, przyszło samo. Oprócz intuicji pojawiały się dodatkowe motywacje. Jedną z najsilniejszych była chęć uniknięcia strachu w relacji z moim dzieckiem. Aby to się udało, nie można unikać żadnych czynności, trzeba robić przy dziecku wszystko, co się da. Wtedy łatwiej oswoić lęk, bo wiadomo, że wspólnie można przejść przez każdą sytuację bez szwanku dla żadnej ze stron. Niektórzy z zasady nie chcą przewijać / kąpać / zostawać samemu z dzieckiem. W moim odczuciu to niepotrzebne samoograniczanie się, wyznaczanie sobie zbędnych granic, skazywanie się na nieustanną obawę typu „co zrobię, jak nie wróci na czas..?”. Nie chcę takich postaw oceniać, nie znam szczegółowych motywacji. Czuję jednak, że te dziesiątki prozaicznych czynności wykonywanych przy dziecku budują relację i zaufanie, sprawiają, że przebywanie razem staje się w pełni naturalne, swobodne, pozbawione napięcia.

Można zarzucić mi tendencję do lansowania się jako superrodzica, który chwali się wszem i wobec, jak to dzielnie sobie radzi. Aby zneutralizować oskarżenia o bezgraniczną próżność oświadczam, że nie jestem superrodzicem. Naprawdę. Popełniam masę błędów, widzę je, czasem reaguję bezradnością, czasem wściekłością, często żałuję swoich czynów i decyzji. Mam jednak pewność, że budowanie bliskości, czasem kosztem złych decyzji, działa jak bezpiecznik. Gdy będę z Zu wystarczająco blisko, gdy będzie mi ufała, wszystko da się naprawić, nawet, gdy zrobię coś głupiego, niepotrzebnego, szkodliwego. Wierzę, że ten kontakt będzie działał też w drugą stronę – przyjdzie czas, gdy Zu będzie robić głupie i niebezpieczne rzeczy, nie łudzę się, że będzie inaczej. Może wtedy szybciej zauważę, może szybciej zareaguję. Może mi zaufa i sama powie. Nie wiem. Może.

Widzę, że dyskusja o ojcostwie czasem idzie w kierunku lansowania jedynie słusznego modelu ojca czułego, delikatnego, ciepłego, wspierającego, kontrującego schematy z dawnych lat. To wszystko ma sens, bez wątpienia. Jednak im bardziej sprawa nabiera wymiaru ideologicznego (czyli chwalmy „nowego” ojca, niszczmy „starego”), instynktownie trzymam się z daleka. Wydaje mi się, że absolutnie kluczową sprawą jest budowanie takiego modelu własnego ojcostwa, które jest zgodne z naszą naturą i wartościami, idzie z prądem naszej osobowości, jest prawdziwe, a nie wykute na pamięć. Chodzi o wiarygodność, zresztą dzieci to doskonałe detektory fałszu, i tak go wyczują i wypunktują. Rewolucja niszczy, ewolucja buduje – bazujmy więc na tym, co już mamy i próbujmy to konstruktywnie rozwijać. Oczywiście w tych wychowawczych wyborach trzeba zachować granice, które wyznacza dobro dziecka. Jednak jeżeli ktoś ma ogromny problem z przewijaniem i jest w stanie się na partnerskich zasadach dogadać z mamą swojego dziecka, że nie będzie tego robił – czemu nie. Może dzięki temu wykaże się na innej płaszczyźnie, gdzie da z siebie wszystko.

Po co to wszystko, czyli początek

stópki i oczyJuż chwilę po urodzeniu się Zu pojawił się pomysł – może zacząć pisać bloga. Bardzo oryginalny pomysł, w tym samym momencie ta sama koncepcja zrodziła się zapewne w głowie miliona ludzi. Ale co tam.

Dużo jest blogów rodzicielskich, dużo jest blogów mam, niewiele jest tych, które opisują rodzicielstwo z punktu widzenia taty. Dlatego zaczynam pisać. Mój cel to opis tak subiektywny, jak się da – nie będę robił testów piętnastu przewijaków. Będę opisywał, jak się spisał ten konkretny na stacji benzynowej w Skarżysku, o ile oczywiście będzie sens o tym pisać. Chodzi mi o to, aby oddać klimat rzeczy dla mnie najważniejszych w procesie taty w budowie, czyli emocji, odczuć, frustracji i radości związanych z pojawieniem się Zu na świecie.

Gdy zaczynam pisać, Zu ma już parę ładnych miesięcy. Trochę czasu i ważnych zdarzeń już minęło, więc raz po raz będę retrospektywnie nurkował w czasy minione, bo przez te miesiące wydarzyło się dużo. Mimo dużej pokusy nie opiszę samego porodu, bo to temat, który po spisaniu zamknąłem w szufladzie – i tam jego miejsce. Zu, jak dorośnie, przeczyta.

Dla kogo ten blog? Dla tych, którzy walczą na podobnym froncie, albo taką walkę w najbliższym czasie przewidują. Dla tych, których ciekawi męski punkt widzenia w temacie nieopierzonego rodzicielstwa. Dla każdego, który znajdzie motywację, aby tu czasem zajrzeć. W końcu dla mnie – wreszcie mogę sobie bezkarnie popisać.

Fajnie, jeżeli będziecie śledzić wpisy, fajnie, jeżeli będziecie komentować. Fajnie, aby to żyło, ale to już zależy od Was. Postaram się nie przynudzać.

zuzu i tata