Bez dzieci. Reset

Uwaga, banalne stwierdzenie na początek: dzieci po pojawieniu się na świecie automatycznie lądują w centrum uwagi. Wpychają się tam bezczelnie, nie pytając nikogo o zgodę, przebudowują nam, dorosłym, poukładane życie. Każą nam się uczyć, budować nowe relacje, patrzeć z całkiem nowej perspektywy na związek, który zdawał się poznany w pełni. Słowem: ewolucja, czasem – rewolucja. Aspekt organizacyjny to mniejsze z wyzwań; główna oś zmiany przebiega przez warstwę emocji, czyli tego, co najgłębiej w nas, co czasem najbardziej zaskakuje, tego, czego nie da się w pełni kontrolować. Co to oznacza w praktyce?

Oczywiście, nie ma sensu generalizować, każdy przeżywa uczucia inaczej, są ekstrawertycy i introwertycy, niektórzy okazują emocje, inni są powściągliwi. Moje doświadczenie jest czymś na kształt huśtawki – od kiedy pojawiły się dzieci, wzlatuję wyżej, ale też spadam niżej. Zazwyczaj jest stabilnie – żyjemy razem, funkcjonujemy w codziennym trybie, praktykując codzienne obowiązki i oddając się rozmaitym rytuałom. Czasem jednak – i dzieje się to częściej niż w życiu przed dziećmi – doświadczam emocji z poziomu 2.0, które wcześniej raczej były mi obce. Zachwycam się córkami, ich rozwojem, rodzącą się osobowością i temperamentem. Zachwycam się totalnie. Kij ma jednak dwa końce, medal – drugą stronę. Dlatego czasem mam dość, nie mam siły, złoszczę się, ponieważ – zapewne zgodzi się ze mną większość populacji rodziców – nikt, żadna istota na Ziemi nie jest w stanie tak skutecznie wyprowadzić spokojnego nawet człowieka z równowagi, jak własne dziecko. Jakie zasoby, prócz miłości, są niezbędne, by poradzić sobie z takim stanem i nie dać się zdominować negatywnym emocjom? Dla mnie przede wszystkim jeden – cierpliwość.

Skąd ją brać? Każdy ma swoje patenty. Na mnie najskuteczniej działa chwilowy wyskok z orbity codzienności. Gdy czuję, że paliwo się kończy i zapalają się czerwone lampki alarmowe, wyjeżdżam. Na chwilę, dwa-trzy dni, to zazwyczaj wystarczy. Ustalamy to wcześniej z żoną, spontaniczność może w tym przypadku sporo namieszać, wszak małżonkę trzeba wcześniej przygotować na taką ewentualność i uzyskać tzw. klepnięcie, a najlepiej poparcie dla inicjatywy. Wyjazd w konflikcie niczego nie rozwiąże, mało tego – otworzy kolejny front, komplikujący rzeczywistość. Żona na szczęście zazwyczaj zgadza się wziąć na swoje barki całe to zamieszanie – dwie córki, trzecią w brzuchu i psa Kozaka na dokładkę. Wyrozumiały i empatyczny z niej człowiek. Staram się zresztą nie nadużywać, by nie przegrzać tematu. Kluczem do sukcesu jest też wzajemność – czasem zdarza się, że to ja zostaję sam w domu, a G. wyjeżdża. Ona może wtedy odpocząć, a ja nie czuję się pasożytem.

Gdzie ruszam na reset? Tam, gdzie jest fajna natura i coś, co lubię robić. Nigdy nie miałem problemu ze spędzaniem czasu sam na sam, więc często ruszam w pojedynkę. W tym roku wyjechałem dwukrotnie. Trzy dni pływania na łódce solo to było dla mnie świetne połączenie pięknych widoków i fizycznego wysiłku związanego z samotnym żeglowaniem. Można odpocząć, można też powalczyć z wiatrem, jest satysfakcja. Jesienią zrealizowałem drugi plan, który chodził za mną od paru lat – pojechałem w góry na rajd koński. Bukowe, bieszczadzkie lasy wyglądają w październiku obłędnie. Całe dnie w siodle spędzone w ciszy, spanie na trawie pod gwiazdami, widoki jak milion dolarów, herbata z ogniska, ciekawi, inspirujący ludzie. Dla mnie to esencja rekreacji, ładowanie baterii do maksimum.

Jedyne ryzyko, jakie niosą ze sobą tego typu wyjazdy, to bolesne zderzenie z rzeczywistością po powrocie. Miasto, korki, pośpiech, mnóstwo czasopożeraczy. Rzecz w tym, aby nie minąć się z głównym celem wyjazdu, jakim jest regeneracja i wypracowanie kapitału energii, która pozwoli z nową siłą działać na froncie walki z codziennością. Dlatego wracając, staram się nie rozpaczać, że się skończyło, a cieszyć z tego, że mogłem się wyrwać, choć to czasem trudne. Miejsca, w które się wybieram, są oddalone od Warszawy o dobre kilka godzin jazdy, jest więc czas na zmianę nastawienia. Zresztą jeżeli nie zdążę go na czas zmienić, pomogą moje córki. Tak jak ostatnio, po powrocie z Bieszczad. Gdy otworzyłem drzwi, zaatakowały mnie w duecie, wskoczyły mi w ramiona, przewracając mnie w progu i częstując buziakami. Dobrze jest wracać.

 

tekst ukazał się na portalu omatkomagazyn.pl

Jestem piękna, prawda?

Od kiedy pamiętam, Zu przywiązywała ogromną wagę do wszystkiego, co można wpakować do stereotypowego worka o nazwie „mała kobieta”. Przebiera się kilkanaście razy dziennie, stroi się przed lustrem i egzekwuje od świata zewnętrznego informacje zwrotne na temat jej wyglądu. Wszelkie próby wyrugowania z obszaru jej gustu różu, sukienek w kucyki i torebek z Elzą spełzły na niczym, nie walczyliśmy długo, walka nie miała sensu. Stwierdziliśmy, że nie będziemy na siłę forsować ubrań, które nam się podobają, które nam się wydają ładne. W końcu chodzi o to, aby ona miała radość z ich używania, aby jej się podobały, aby czuła się w nich dobrze. Liczymy na to, że przyjdzie czas refleksji i buntu względem kanonów panujących na rynku mody dziecięcej, a my przestaniemy nabijać kasę Disneyowi. Czekamy.

 

Wygląd ma dla niej kluczowe znaczenie i często przychodzi do mnie, pytając: „Jestem piękna, prawda?”. Nigdy nie wiem, co odpowiedzieć. Ona zawsze jest piękna, jest moją córką, to całkiem szczere więc automatycznie chcę potwierdzić. Z drugiej strony zastanawiam się, dlaczego pyta – czy po to, aby znaleźć potwierdzenie że jest OK, że jest dla mnie ważna? Nie wiem. Dużo z G. rozmawiamy o chwaleniu, czym jest i jakie ma konsekwencje. Wielu ludzi utożsamia je z budowaniem poczucia własnej wartości w dziecku, utwierdzania go w przekonaniu, że jest w porządku. Inni z kolei – to podejście jest mi bliższe – uważają, że intensywne chwalenie zabija w dziecku wewnętrzną motywację do robienia rozmaitych rzeczy i sprawia, że priorytetem nr 1 jest zaspokojenie oczekiwań rodzica, czego potwierdzeniem jest właśnie pochwała. Ryzyko takiego podejścia to stopniowe odklejanie dziecka od własnych potrzeb i autorefleksji – realizując czyjś plan, coraz mniej realizuje swój. Poza tym, odbiera to elementarną przyjemność robienia tego, na co realnie ma ochotę na rzecz tego, co powinno zrobić aby spełnić oczekiwania. W dodatku nadmiernie chwalone dziecko nieustannie buduje w sobie przekonanie, że jest Einsteinem, Messim i Gatesem w jednym. Wszystko nieźle działa do momentu konfrontacji ze światem zewnętrznym, która prędzej czy później nadejść musi. Nagle okazuje się, że nie jest wcale tak różowo. Jest wręcz szaro. Gdybym był takim dzieckiem, miałbym do swoich rodziców mocną pretensję, że do tego stopnia odkleili mnie od tego, co realne. Przecież można z miłością przekazać dziecku oczywistą prawdę mówiącą, że ludzie podlegają różnej dystrybucji talentów, że nie trzeba być we wszystkim mistrzem, że świadomość własnych słabości może być też siłą. Jeżeli dziecko w sposób wolny od oceny dowie się, że malowanie nie jest jego domeną tak bardzo, jak budowanie wielopoziomowych konstrukcji z lego, raczej nie zapadnie się w sobie. Prawdopodobnie prędzej czy później się z tym pogodzi wiedząc, że świetnie się czuje na innych płaszczyznach aktywności.

 

Staram się znaleźć swoją ścieżkę gdzieś pomiędzy chwaleniem a jego unikaniem zakładając, że najważniejsza jest naturalność. Czasem więc chwalę, nie mogę się powstrzymać widząc, jak Zu i Basia cieszą się z kilku wzmacniających słów. Próbuję w miarę możliwości rozmawiać z nimi wtedy i dopytywać, dlaczego tej pochwały potrzebują, próbuję też przedstawić ją w formie moich własnych odczuć (to bardzo mi się podoba) niż obiektywnego przekazu (to jest super), myślę, że tak ukierunkowany komunikat ma dla dziecka większą wartość. Czasem próba sparafrazowania uczuć dziecka, które oczekuje na pochwałę, ratuje mnie przed dylematem skłamać/powiedzieć trudną prawdę. Gdy Zu wbija się w lekko przechodzoną koszulkę z Krainy Lodu, łączy ją z falbaniastą, tiulową spódniczką, na nogi zakłada baletki i skarpetki pod kolana i zadaje pytanie: „Tato, pięknie wyglądam, prawda?”, odpowiedź: „Widzę, że bardzo ci się podoba ten strój” ratuje mnie z opresji. Jest prawdziwa, kieruje ją w stronę jej wewnętrznej motywacji, a mi nie każe kłamać, że ten set trafia w mój gust. Idealny zestaw ratunkowy.

 

Budowanie realnego, a nie wyimaginowanego poczucia własnej wartości w dziecku to trochę moja obsesja. Wydaje mi się, że kluczowe w tym obszarze jest budowanie dobrych, zdrowych relacji z ludźmi, one bardziej niż obiektywne osiągnięcia decydują o szczęściu lub jego braku. Staramy się z G. uczyć Zu, a niebawem też Basię budowania takich relacji, z których czerpią obie strony, w których obie strony zachowują podmiotowość. To trudne, bardzo, często mam wrażenie, że sam tego nie potrafię. Może dlatego to dla mnie aż tak ważne. Dlatego gdy widzę, że Zu w relacjach z innymi dziećmi czasem ślepo za nimi podąża i kopiuje ich zachowania, denerwuję się, że robimy coś nie tak. Widzę wtedy, że staje się niespokojna, rozchwiana, że nie jest w sobie, że odkleja się od swoich potrzeb. Martwię się. G., która ma znacznie więcej zdrowego dystansu, uspokaja mnie mówiąc, że trzeba jej na to pozwolić, że to naturalny etap rozwoju dziecka i nie ma nic wspólnego z brakiem pewności siebie czy skłonnością do podporządkowywania się innym, bardziej dominującym dzieciom. Oby.

Tekst dla portalu oMatko!, który ukazał się w sierpniu – link

 

Nosiciele dobrych rad

W niektórych ludziach na wieść o tym, że ktoś z bliskich zostanie rodzicem, włącza się poczucie misji. Polega ono na odpowiednim zadbaniu, aby wspomnianą osobę zalać falą rozmaitych porad i sugestii, wyzwolić ją ze strachu oraz obaw, oswajając temat nadchodzącego rodzicielstwa. Realizacja tej misji często trafia na bardzo chłonny grunt – na wieść o zbliżającej się rewolucyjnej zmianie w ich życiu, przyszli rodzice reagują zrozumiałym lękiem i wracającym raz po raz pytaniem: co to będzie?

Na brak doradców raczej nie będą narzekać. To z jednej strony grupa ludzi, którzy są im życzliwi i widząc, jak bardzo się przejmują, chcą zamienić ich niepewność w nadzieję i optymizm. Dodać otuchy. Ludzki odruch, współgrający z instynktem samozachowawczym, każącym przyszłym ojcom i matkom jak najlepiej przygotować się do tej wielkiej zmiany. Druga grupa to Osoby, Które Zawsze Wiedzą Lepiej. Na ich ataki należy się stosownie przygotować i opracować strategię samoobrony. Jak wiadomo, w społeczeństwie jest cała masa najwyższej klasy specjalistów do spraw doradzania innym, jak mają żyć, z kim, jak prowadzić własny biznes, wreszcie jak wychowywać dzieci. Mają proste recepty na sukces i nie wahają się ich użyć. Zazwyczaj ich osobiste CV nie potwierdza deklarowanej wszechwiedzy i pewności siebie; nie zawracają sobie jednak tym głowy i niezrażeni tą niespójnością podejmują liczne próby ukierunkowania naszych działań na trudnej drodze życia. Nosiciele Dobrych Rad to ludzie, którzy są głęboko przekonani, że mają rację. Zawsze. Bez względu na to, czy na danej materii się faktycznie znają, czy nie mają o niej pojęcia. To, że mogą tej racji nie mieć, nie przechodzi im nawet przez myśl; taka wątpliwość wprawiłaby ich w stan niebezpiecznej psychicznej niestabilności, wykonują więc codzienną, ciężką pracę aby coraz bardziej utwierdzać się w przekonaniu, że Świat to oni. A potem działa już logika – skoro inni błądzą, mają obowiązek nauczania tychże innych w imię wyprowadzania ich z ciemności w sferę jasną. Z potem na czole wykonują wynikające z tego obowiązku zadania nie przejmując się specjalnie, czy nauczani są ich aktywnością zainteresowani. Skoro wiedzą lepiej, muszą tę wiedzę ulokować w umysłach błądzących. Dla ich dobra.

Nie cierpię, gdy ktoś na siłę próbuje mnie do czegoś przekonać, zwłaszcza w materii tak delikatnej i osobistej, jaką jest rodzicielstwo. Sam też staram się unikać dawania rad innym, choć pokusa jest duża – włącza się próżność, mój osobisty wróg. Rozmawiając z kimś, kto niebawem zostanie rodzicem, pod czaszką kłębią się pełne samozadowolenia myśli: „zacznij mówić, wyzwól potok treści wynikających z doświadczeń twojego dwukrotnego już ojcostwa, przecież tak wiele już wiesz, ten ktoś na pewno bardzo tego potrzebuje, zrobisz mu przysługę“. Trudno się powstrzymać. Gdy jednak uda się jakoś okiełznać miłość własną, warto taką rozmowę przeprowadzić zupełnie inaczej. To, co mnie przekonuje, to dzielenie się doświadczeniem, wymiana myśli. Nasz przekaz nie wbija się wtedy ostrzem w wyobrażenia drugiej strony, nie walczy z nimi, nie próbuje ich zdominować. Nie stawiam się wtedy w roli mentora, do czego nie mam mandatu ani kwalifikacji; raczej proponuję wymianę treści równoległych, bez kursu kolizyjnego. Dominuje wtedy ciekawość, dialog i konstruktywna burza mózgów, rodzi się inspiracja. Można wtedy wyciągnąć dla siebie to, co uważamy za potrzebne i przekonujące, a odrzucić to, czego nie czujemy, co nie jest nasze. Bez narzucania żadnych treści. Wsłuchiwanie się w  inne życiowe historie zawsze działa wzbogacająco.

Z mojej perspektywy jest wiele takich aspektów rodzicielstwa, których najlepsza nawet rada z zewnątrz nigdy nie przebije. Nikt nie zna naszego dziecka lepiej od nas, dlatego czasem zamiast słuchać gadających nam nad głową Wujów/Ciotek Dobra Rada, warto posłuchać naszego dziecka. Jest w stanie przekazać znacznie więcej, niż nam się wydaje, nawet, gdy jeszcze nie mówi. Proponuje ono różne rozwiązania odpowiednio reagując, daje nam bezwarunkową miłość tak intensywną, jak siarczyste emocjonalne kopniaki, które dostajemy, gdy czasem zawodzimy. Każda z takich chwil nas ubogaca, o ile jesteśmy na takie doświadczenie otwarci. Nie oznacza to, że należy się zamknąć na wszystkie bodźce zewnętrzne – to kwestia proporcji. Ja staram się szukać odpowiedniego balansu pomiędzy teorią, wymianą myśli i obserwacją innych, a własnym doświadczeniem wspólnego życia z dziećmi. Nasze córki zazwyczaj komunikują nam, gdzie jesteśmy na tej drodze. Gdy zbaczamy, dają nam jasne sygnały. Wystarczy wtedy posłuchać i wrócić na odpowiednią ścieżkę.

Na koniec odrobina prywaty, czyli domowy PR. Swego czasu byłem żołnierzem frakcji, którą w tym tekście obficie podlewam ironią. Broniłem swoich koncepcji do upadłego, a gdy okazywało się, że nie mam racji – jeszcze zacieklej. Gdy w pierwszej fazie związku z G. okazało się, że mamy na wiele spraw bardzo odmienne poglądy, miałem dylemat – walczyć czy zacząć słuchać, co ma do powiedzenia. Ona zaproponowała dialog, który z czasem nauczył mnie dystansu do siebie i otwartości na odmienne myśli. Więc dzięki żono. Gdyby nie te rozmowy, czytając ten felieton uznałbym, że pisze go jakiś dzielący włos na czworo miętus, a nie prawdziwy facet, który potrafi bronić swoich racji.

Tekst opublikowany w magazynie oMatko!

Jak wyjechać na wakacje z dziećmi i zachować zdrowie psychiczne

Nie jesteśmy ludźmi, którzy są mocni w planowaniu. Gdy rodziły się nasze dzieci, nie mieliśmy w głowach gotowego projektu, rozpisanego na najbliższe lata ich życia. Do tej pory nie mamy pojęcia, do jakich szkół pójdą czy jakie zajęcia dodatkowe będziemy im organizować, gdy przyjdzie na to czas. Wieczne odkładanie rozmaitych planów tłumaczymy zazwyczaj piękną ideą spontanicznego podejścia do życia – wtedy jest nam łatwiej pogodzić się z często nas trapiącym osobistym nierozgarnięciem. Podobnie było z tegorocznymi wakacjami – do niedawna nie było żadnego planu, co będziemy robić, gdzie pojedziemy. Zazwyczaj mamy szczęście i w końcu udaje się wymyślić coś, z czego wszyscy jesteśmy zadowoleni – nie inaczej było tym razem. Pojawiła się propozycja ze strony przyjaciół, którzy mają wspaniałego, starego, zabytkowego kampera: bierzcie, jedźcie, korzystajcie. Był do dyspozycji w lipcu, więc bez dłuższego zastanawiania się podjęliśmy decyzję, że jedziemy.

 

Kierunek docelowy – morze. Tam jest dużo piasku, czasem również słońca (choć ci, którzy trafiają na pogodę nad morzem w lipcu to niewielka garstka szczęśliwców), dzieci w piasek się wstawia, tkwią tam z radością godzinami. Rodzice mogą odpocząć fizycznie (ich aktywność ogranicza się do wzrokowego monitoringu stanu bezpieczeństwa i przestrzegania granic wyznaczonej zawczasu strefy) i duchowo (zachłanne pochłanianie pokrytych kurzem lektur, które zabierali ze sobą na wszystkie inne wyjazdy i nie wyjmowali ich nawet z bagażu).

 

Sam kamper – bajka. Niespełna trzydziestoletni Citroën C25. Od zawsze benzyna była istotnym składnikiem mojej krwi, więc siłą rzeczy nie mogłem przepuścić takiej okazji. Stary, klekoczący diesel, oldschoolowe wyposażenie, zasłonki w oknach i wszystko zadbane, w doskonałym stanie. Nienowoczesny charakter tego samochodu determinuje sposób spędzania czasu i podróżowania. Gdy realna prędkość maksymalna to 60, najwyżej 70 km/h, wszystko zwalnia. Przyzwyczajony do robienia czasówek na trasie i ekscytowania się tym, że nad morze przejechałem 20 minut szybciej niż ostatnio, musiałem się mocno przestawić. Natychmiast jednak dostrzegłem, jaką wartość ma powolne przemieszczanie się po Polsce, jak pięknym krajem jest. Jadąc wolno siłą rzeczy unika się autostrad – są bez sensu, gdy jedzie się sześćdziesiąt na godzinę. Sens mają gminne i powiatowe, wąskie drogi, na których nie ma ruchu, a które są tak blisko natury, jak to możliwe. Nagle okazuje się, że dosłownie wszędzie jest coś ciekawego, co można zobaczyć, coś pięknego, czym można się zachwycić. Podróż nad morze zajęła nam trzy dni. Nocowaliśmy w środku lasu, nad jeziorem na Kujawach, potem też nad wodą w Borach Tucholskich. Za każdym razem cieszyłem się jak dziecko z możliwości, jakie daje wożenie domu ze sobą. Wolność – jedynym architektem planu jest to, na co mamy ochotę. Chcemy do cywilizacji? Nie ma problemu, podjechaliśmy do designerskiej mariny w Bydgoszczy na lody, dzieci miały frajdę. Jak najdalej od niej? Na bocznych drogach za Tucholą łatwiej spotkać jelenia, niż inny samochód.

A co na to dzieci? Znając ich temperament i ciekawość świata była duża szansa, że im się spodoba. Nie obyło się jednak bez sytuacji kryzysowych, które na początku naszej podróży wystrzeliły mnie poza granice opanowania i cierpliwości. Utwierdziliśmy się w przekonaniu, że podstawą sukcesu jest dbałość o rytuały i potrzeby dzieci. Nie przewidzieliśmy tego, jak dużą zmianą będzie dla nich przesiadka do domu na kółkach. Ogromna dawka nowych wrażeń, połączona z tradycyjną, wiszącą w powietrzu spiną, która zazwyczaj towarzyszy wyjazdom na wakacje okazały się mieszanką, która przerosła Zu i Basię. Pierwsza noc była koszmarna – młodsza budziła się z krzykiem w środku nocy i nad ranem, starsza budziła się w związku z tym krzykiem. Obie zmęczone i niewyspane dały czadu w trakcie dnia, mi niejednokrotnie puściły nerwy, po czym zawsze mam kaca jak diabli, bo przecież nawet największa histeria nie jest intencjonalnym działaniem dziecka przeciwko nam. To wszystko jednak łatwo zrozumieć, gdy człowiek się uspokoi. W trakcie akcji czasem trudno wyhamować i pojawia się krzyk, gwałtowne gesty i niepotrzebna eskalacja.

 

Gdy emocje opadły i wszyscy dostatecznie zmęczyli się serią wewnątrzrodzinnych eksplozji, wszystko zaczęło wracać na właściwe tory. Receptą na spokój okazała się większa uważność na potrzeby dzieci. Zauważyliśmy, że długa jazda męczy je bardziej niż nas, bo samochód jest głośny i telepie na wybojach. Zaczęliśmy dbać o to, aby spały w swoich porach, bo wtedy miały zupełnie inną energię, a poziom marudzenia spadał do bezpiecznego poziomu. Staraliśmy się nie dopuścić do tego, aby podróżowały głodne. Proste rzeczy. Na tyle proste, że łatwo o nich zapomnieć, gdy dzieje się tak wiele. Utwierdziliśmy się też w przekonaniu, że motywacja czyni cuda. Gdy Zu zaczynała jęczeć mimo, że była wyspana, najedzona i nic szczególnego się nie działo, przypominaliśmy o celu naszej podróży. Zostaliśmy na kilka dni zaproszeni przez znajomych do Dębek. Są rodzicami bliźniaczek, przyjaciółek Zuzy. Wystarczyło jej przypomnieć o nadchodzącym spotkaniu i wszelkie uciążliwości podróży nagle znikały. Wniosek: jeżeli chcesz realnie odpocząć, zadbaj o dobre towarzystwo dla swoich dzieci, a wizja spotkania ulży trudom przemieszczania się po kraju. Dzięki temu zaproszeniu siedzimy właśnie na piasku nad morzem ciesząc się piękną plażą i niezłą pogodą, a dziewczyny latają w pobliżu same organizując sobie czas. Wspaniały widok. Dlatego zamykam laptopa, otwieram książkę i wytrzęsioną w drodze z Warszawy butelkę prosecco. A co. Pan ma relaks.

Tekst opublikowany na portalu oMatko! 

Projekt: Ojciec w Teatrze Kana – po premierze

Przełom września i października oznaczał dla mnie dwudniową emigrację z Warszawy aż do Szczecina. Czemu tak daleko? Chwilowo odrzuciłem postawę typu „ja to w żżżżyciu bym do teatru nie poszedł!”. Rzadko chodzę, ale teraz był powód. Gruby powód. Sztuka o ojcach, w dodatku z niewielkim udziałem mojej pisaniny. Gdy ekipa z Teatru Kana wysłała zaproszenie na premierę, nabyłem drogą kupna bilet PKP i ruszyłem w trasę.

6 godzin pociągiem w jedną stronę to wprost idealny czas, aby popracować i napisać kolejny tekst. Okazało się, że w pociągu nie ma gniazdek, nie mówiąc o internecie. Sprzęty mi padły, padłem i ja, po przebudzeniu uzupełniłem braki w czytelnictwie.

Ale do rzeczy – sztuka. Byłem bardzo ciekaw, jak Mateusz Przyłęcki, scenarzysta i reżyser w jednej postaci, połączy teksty różnych piszących ojców w jedną, spójną całość. Połączył! Udało się dzięki ekspresyjnej, mocnej i prawdziwej grze aktorskiej. Tomasz Grygier, Krzysztof Sanecki i Piotr Starzyński spięli te różne przecież teksty nadając im osobisty, charakterystyczny dla każdego z aktorów wymiar. Nie miałem wrażenia chaosu czy skakania bez końca po urywanych w kółko tematach. Sztuka jest fajnie zbalansowana – jest dużo ognia (głównie płonącego z tekstów Tomka Kwaśniewskiego), sporo typowo męskiego, zdystansowanego i lekko prześmiewczego podejścia do rodzicielstwa, które wszyscy tak lubimy (tyle, ile trzeba – nie za dużo), ale Mateusz znalazł też odpowiednio dużo miejsca na teksty poważne, skłaniające do refleksji, czasem smutne, emocjonalne. Właśnie – emocje. Mimo różnorodności klimatu tego spektaklu, to emocje, przynajmniej dla mnie, wybrzmiewają najsilniej, są najważniejsze. Emocje, relacje, czyli „miękkie” tematy, nad którymi my, faceci, powinniśmy pracować z największą uwagą. Co jednak ważne, postaci narysowane przez reżysera i aktorów nigdy nie przestają być mężczyznami z krwi i kości. Są prawdziwi. I to połączenie zdaje się być największym dla nas wyzwaniem.

Aktorzy grają na pełnej petardzie, z pełnym zaangażowaniem, czego dowodem są ich mokre od wysiłku t-shirty po spektaklu. Widać, że są ojcami, że wiedzą, o co chodzi. Dzięki temu ich postaci są szczególnie wiarygodne.

Element, który najbardziej utkwił mi w pamięci, to mocny, świetny pomysł muzyczny na ilustrację złości i bezsilności mężczyzny wobec sądu, jednoznacznie zorientowanego na prawa kobiety, odcinającego ojca od dziecka. Dla mnie był to najbardziej poruszający moment w całym spektaklu.

Udział moich tekstów w scenariuszu był na tle innych piszących ojców niewielki, co nie zmienia faktu, że czułem się jak u siebie. Dzięki za to całej ekipie Kany.

14445954_510391185836650_2495403170397139459_n

P.S. Kto nie był w Szczecinie, w drogę i ogień! Sama filharmonia to kawał genialnej, błyskotliwej architektury, od której nie mogłem się oderwać. Zjawiskowe.

img_0104

Bat na lenia

Moja trzyletnia już obserwacja sposobu, w jaki pojawienie się dzieci zmienia rzeczywistość osobnika dorosłego, obfituje w rozmaite wnioski. Ostatnio przywiało do mnie kolejny. Dzieci bezlitośnie punktują wszelkie przejawy lenistwa, do którego przywykłem w życiu przed dziećmi i które tak czasem uwielbiałem. Nie tolerują go i leczą nas z tej przypadłości z wściekłą determinacją.

Jest to szczególnie wyraźnie widoczne, gdy zostaję w domu sam z dziećmi. Dlaczego? Gdy rodzina w komplecie, a człowiek notuje spadek formy, stosując komunikację wprost lub używając nieco zakamuflowanego przekazu i rozmaitych tricków można przerzucić ciężar opieki nad dziećmi na żonę. Żona co prawda nie zawsze się daje, jednak jakieś prawdopodobieństwo sukcesu jest. Gorzej, gdy zostaję sam na sam z dwoma mikrusami, od razu po powrocie z pracy, po średnio przespanej nocy, bez formy i kondycji. Wtedy wyjścia są dwa – zmobilizować się i wykrzesać z siebie nieco energii, aby aktywnie spędzić czas z dziećmi (wskazane) lub zaplanować czynności tak, aby przejść w stan stand by, niskie zużycie energii lub całkowite uśpienie (mniej wskazane). W takiej sytuacji używam wszelkich dostępnych zasobów resztek inteligencji, aby skłonić je do samodzielnej zabawy i wzajemnej interakcji, podczas której mój udział ogranicza się do biernego monitoringu z pozycji horyzontalnej. Mało to ambitne, ale czasem inaczej się nie da. Z przykrością (dla mojej regeneracji) i radością (z punktu widzenia rozwoju relacji ojciec-dzieci) stwierdzam, że ten stan jest raczej idylliczną wizją i marzeniem chwili niż realną, regularną praktyką. Otóż, jak się okazuje, dzieci nie tolerują lenistwa. Nie mogą patrzeć na bezczynność, nie znoszą widoku bezwładnego cielska zalegającego na sofie z półprzymkniętymi oczami. Natychmiast porzucają wszystkie przygotowane przez mnie układanki, książeczki i zajmowacze czasu i domagają się, abym się spionizował i należycie wypełnił swoje obowiązki. Wtedy pojękując wstaję, rozglądam się po pokoju szukając brakującej energii i dołączam do dzieci. Co ciekawe, gdy zamiast położyć się na kanapie od razu po powrocie do domu ruszam do wykonywania obowiązków domowych, przykładowo ogarniając kuchnię, salon, zmywając, porządkując, przeglądając Kozaka na okoliczność posiadania kleszczy, składając pranie, wieszając pranie – patrzą zaciekawione, zwłaszcza Basia. Obserwuje każdy ruch siedząc w miejscu, czasem podejdzie bliżej, aby dokonać szczegółowego oglądu owoców moich działań. Jest zainteresowana, bo coś się dzieje. Gdy tylko podejmę nieśmiałą próbę odpoczynku, natychmiast pojawia się zestaw standardowych aktywności protestacyjnych – buczenie, machanie kończynami, w przypadku braku reakcji – wrzask, będący formą ultimatum. Poddaję się szybko, walka nie ma sensu, wszak ciężko wytłumaczyć niemowlakowi, że prawo do zalegnięcia na kanapie należy do katalogu podstawowych praw człowieka. Trzeba zaspokoić potrzebę, czyli aktywnie poświęcić dziecku uwagę lub wrócić do wykonywania czynności, które będą dla dziecka ciekawe. Konkluzja – dzieci wpływają na znaczący wzrost naszej efektywności i redukcję czasu zmarnowanego. Niemowlaki powinny zasiedlać biura Mordoru – wskaźniki wydajności w korporacjach wzrosłyby znacząco.

Ostatnio, będąc w ostrej desperacji – doświadczyłem wielkiej kumulacji braku snu, czasu na odpoczynek i energii – położyłem się koło moich córek na podłodze licząc, że jedna ręka wystarczy, aby się z nimi pobawić i ułożyć coś z klocków. W tym czasie reszta ciała miała oddać się odpoczynkowi. System działał tylko przez chwilę, po kilku minutach zasnąłem. Równie szybko obudziłem się po ciosie, który wymierzyła mi Basia drewnianą zabawką. Jak widać, tak też się nie da.

Muszę popracować nad planem dnia tak, aby regenerować się kiedy indziej. Wtedy będzie więcej energii i mniej dylematów, czy zabrać córki na spacer do lasu i rzucać patyki Kozakowi tarzając się przy okazji w trawie, czy też wymyślać kolejne sposoby, jak zalec bez życia w domu tak, aby nie zostać natychmiast ukaranym przez młode pokolenie.

Tylko jak?

IMG_7687

 

Metody

Gdy okazało się, że Basia przyjdzie na świat, zaczęliśmy się zastanawiać, jak przebuduje naszą rodzinę, jak wpłynie na nasze relacje, a zwłaszcza – na Zu. Z jednej strony pocieszaliśmy się, że damy radę, w końcu posiadanie dwójki dzieci jest dość powszechnym zjawiskiem i ludzie jakoś dają radę. Z drugiej strony, kategoria „dawania radę” zawiera w sobie najszerszą z możliwych paletę szarości – można dać radę w bardzo różny sposób; od takiego, którego owocem są szczęśliwe, stabilne emocjonalnie dzieci, do stanu, w którym co prawda żyją i funkcjonują, jednak wychodzą z młodości koszmarnie pokiereszowane i pokaleczone przez błędy rodziców. I jak tu wbić się w sfery o większym nasyceniu bieli..?

Póki co, staramy się w miarę możliwości w relację Zu i Basi nie ingerować. Próbujemy dać Zu przestrzeń do własnej interpretacji tej niełatwej sytuacji, obserwujemy, jak sama próbuje sobie radzić i tłumaczyć tę nową rzeczywistość, w której w naszym domu są już dwie istoty małoletnie. Nasza aktywność, oprócz nieustannego tłumaczenia jej, jak działa niemowlak, ogranicza się w zasadzie do dbania o bezpieczeństwo Basi.

Obserwujemy. Patrzymy, jak Zu radzi sobie z koniecznością dzielenia się z Basią, co robi, by oswoić się z poszerzonym składem. I tak już kilka tygodni po narodzinach mikrusa zauważyliśmy, że Zu sprywatyzowała poduszkę do karmienia, fachowo założyła ją na biodra, chwyciła swoją lalkę, uniosła bluzkę i zaczęła ją karmić zachowując identyczną pozę, jak G.

zu karmi

W pierwszej chwili pomyślałem, że to zabawne. I tyle. Dziecko naśladuje dorosłego, koniec refleksji. Dopiero później zacząłem się zastanawiać, po co tak właściwie to robi. Zdaje się, że proste naśladownictwo to tylko powierzchnia, jego istotą jest próba oswojenia emocji związanych z nowymi, trudnymi sytuacjami. Karmienie Basi jest dla niej trudne – wszak jak dotąd tylko ona miała taki dostęp do mamy. Pojawia się więc wachlarz trudnych emocji, z którymi trzeba sobie jakoś poradzić. Szczęśliwie Zu nie wybiera w takich sytuacjach agresji, czyli najprostszego rozwiązania. Wiadomo, najłatwiej przywalić, efekt jest natychmiastowy, emocje rozładowane, a wrzeszczący niemowlak to efekt uboczny, z którym poradzić sobie muszą rodzice. Taka sytuacja zdarza się bardzo rzadko, prawie w ogóle. Zdaje się, że Zu intuicyjnie wybiera taktykę zachowań równoległych, nie decyduje się na walkę, a na płynięcie z nurtem tej sytuacji, odwzorowanie jej. Dzięki temu nie jest w niej sama, towarzyszy, podąża za nią. To mądra strategia, bez dwóch zdań. Sam chciałbym tak umieć.

Zu, zamiast walczyć, chce uczestniczyć. Dzieje się tak w wielu sytuacjach związanych z Basią – wybiera jej ubrania, chce się z nią kąpać. Od kiedy jest to możliwe, sadzamy je razem w wannie, Zu udziela mi lub G. precyzyjnych instrukcji, jak należy dbać o higienę niemowlaka i sprawdza, czy Basia została właściwie umyta. Od dłuższego czasu toczy z nami walki o to, by mogła samodzielnie ją karmić i nosić na rękach. Gdy tłumaczymy jej, że to za wcześnie, że to niebezpieczne, kompletnie tego nie akceptuje, stosuje strategię zdartej płyty i dzień później wraca do tematu. Chce uczestniczyć we wszystkim, co ma z Basią związek. Czasem to uciążliwe, ale korzyść płynąca z takiej postawy jest ogromna – już na tym etapie widzimy, jak silna jest więź między nimi. Basia na widok Zu reaguje dziką radością, śmieje się całą sobą, odrzuca zabawki po to, aby wejść w interakcję z siostrą. Z kolei Zu troszczy się o nią, robi to zupełnie spontanicznie, często sama sprawdza, co robi Basia, czy nic jej nie jest. Myśli o niej. To, jak mocna jest już ta więź, dotarło do mnie ostatnio, gdy położyła nas dość koszmarna grypa żołądkowa. W związku z tym wysłaliśmy Zu na niespełna trzydniową emigrację do dziadków. Gdy nieco się ogarnęliśmy, zapakowałem Basię do samochodu i pojechaliśmy razem po Zu. Gdy wszedłem do mieszkania, postawiłem nosidło z Basią na podłodze i pobiegłem się przywitać. Zu wystartowała w naszym kierunku, przyklęknąłem czekając, aż wpadnie w moje otwarte ramiona, tymczasem ona bez słowa minęła mnie i poleciała uściskać Basię, najpierw ją, bo to za nią stęskniła się najbardziej. Pierwsze zdziwienie przerodziło się u mnie w autentyczne wzruszenie, było to dla mnie dość niesamowite, że zareagowała tak jednoznacznie i spontanicznie.

Basia rośnie, zyskuje nowe umiejętności, które w nieuchronny sposób skomplikują siostrzaną relację. Porusza się, pełza, raczkuje i nieustannie zmienia miejsce chwilowego pobytu, zyskała mobilność, która ułatwia jej dostęp do rozmaitych przedmiotów, w tym zabawek Zu. Pojawiają się spięcia, pojawia się walka o terytorium. Zobaczymy, jak sobie będą radziły w nowych, trudnych sytuacjach, które będą narastać lawinowo. Obserwujemy dalej.

zu i basia czb

 

Podróże Zu i Basi: w poszukiwaniu zaginionych księżniczek

IMG_7409

Od kiedy gramy w poszerzonym składzie, o odpoczynek trudno. To zdanie, pozostawione bez komentarza, skończyłoby się szybkim lewym prostym G. skierowanym na moje oblicze, dlatego dołączam komentarz: dwoje małych dzieci w domu to wyzwanie głównie dla mamy. Wiadomo – karmi, jest bliżej, zwłaszcza Basi. Na co dzień mi łatwiej odpocząć, dlatego raz na jakiś czas staram się zabrać dzieci gdziekolwiek, aby zostawić dom w stanie przyjemnej ciszy i harmonii, do której dostosowuje się nawet pies Kozak stwarzając tym samym optymalne warunki do fizycznej i psychicznej regeneracji mojej żony.

Zawsze w takiej sytuacji robię szybki brainstorming zastanawiając się, co zrobić. Można zastosować wariant standardowy, czyli zabrać dzieci i orbitować wokół domu. Nudno. Można zastosować rozwiązanie zawsze entuzjastycznie przyjmowane przez Zu, czyli skok do pobliskiej kawiarni na dripa, soczek jabłkowy i naleśniki, koniecznie z jagodami tato. Już fajniej, ale ile można powielać ten sam scenariusz. Dlatego czasem organizuję eskapady w strony nam nieznane.

Wbrew pozorom nie trzeba szukać daleko – wokół Warszawy jest masa interesujących miejsc, które świetnie nadają się na jednodniowy wypad z bazy. Tym razem, korzystając z chwilowej fazy Zu na księżniczki w dowolnej formie, na celowniku znalazł się Zamek Książąt Mazowieckich w Czersku. A raczej to, co z niego zostało.

Odhaczyłem wyjazdową checklistę, spakowałem wszystkie gadżety Zu i Basi, jedzenie, picie i wszystkie rzeczy niezbędne dzieciom do przeżycia sam na sam z ojcem. Zapakowałem pasażerki do samochodu, potraktowałem Basię smoczkiem co zazwyczaj pomaga jej w szybkim tempie pogrążyć się w śnie i zaczęliśmy z Zu rozprawiać na temat możliwych scenariuszy. Uświadomiłem ją, że w zamkach mieszkają księżniczki, co rozwiało wszelkie wątpliwości co do celowości tej wycieczki. Od tej chwili Zu kilkanaście razy przypomniała mi, że jedziemy szukać księżniczek i czy na pewno o tym pamiętam. Uruchomiła swój wirtualny telefon i przeprowadziła kilka wirtualnych rozmów telefonicznych, uświadamiając obie babcie, O. i ciocię N, że właśnie wybiera się na wyprawę w poszukiwaniu księżniczek. Obie dziewczyny zafundowały sobie regeneracyjną drzemkę w drodze. Dojechaliśmy.

Zu nałożyła swój futrzany kubrak i słoneczne okulary (moja ulubiona, ekstrawagancka stylizacja), zapakowałem Basię w nosidło i ruszyliśmy w stronę zamku.

IMG_7408

Minęliśmy Pana Po Przejściach, który chwilowo trudnił się sprzedażą waty cukrowej („jak ma na imię ten wujek tato?”) i weszliśmy na dziedziniec, który był pełen postaci odzianych w stroje z epok dawnych, co bardzo zainteresowało Zu. Stanęła przed jedną z takich osób i zaczęła bez słowa się w nią wpatrywać, co zawsze wprowadza ludzi w dość zabawny stan lekkiego zakłopotania. Basia z kolei przyjęła strategię milczącego monitoringu otoczenia.

IMG_7329

Doszliśmy do jednej z baszt, okazało się, że jest otwarta – weszliśmy do środka. Od tej chwili pytanie „gdzie są księżniczki?” padło chyba dwadzieścia razy – jak widać, Zu spodziewała się spotkać ich tysiące, przy każdej ścianie, na każdym rogu i w każdym zakamarku. Zdałem sobie sprawę, że będę się musiał z tych księżniczek jakoś rozliczyć i wytłumaczyć Zu, dlaczego właściwie ich tam nie ma.

-Czy tu jest księżniczka tato?

-Wiesz co Zu, one dawno temu tu mieszkały, ale teraz już nie mieszkają.

-Dlaczego?

-Bo księżniczki już opuściły zamki.

-Jak to???

-Musisz sobie wyobrazić, że tu są. Wtedy będzie fajnie.

-A co to znaczy wyobrazić?

No i klops. Wytłumaczenie, czym jest wyobraźnia, chwilowo mnie przerosło. Na szczęście dotarliśmy właśnie do komnaty, która ewidentnie była kiedyś zamieszkiwana przez księżniczki. Było w niej wielkie łoże z czerwonym baldachimem. Zu bardzo się ożywiła. nawet Basia mruknęła z zainteresowaniem. Zu popatrzyła na łoże, podeszła do niego, usiadła na krawędzi i zaczęła ściągać buty. Na moje pytanie, co właściwie robi, odrzekła że  musi się położyć. W pierwszym odruchu próbowałem ją od realizacji tego planu odwieść, w końcu to trochę muzeum, może nie wolno dotykać i w ogóle. Zu była bardzo zdziwiona, w końcu skoro jest dostępne łóżko, a ona chce się do niego przymierzyć, to czemu nie? Wlazła więc pod baldachim, zostawiła buty elegancko ułożone przy łóżku, nakryła się czerwoną kołderką, ludzie wchodzili i wychodzili, a moja córka robiła za eksponat. Za nic nie mogłem jej spod tej mocno zakurzonej kołderki wydobyć.

IMG_7410

W końcu się udało. Zwiedziliśmy jeszcze kilka tajemniczych pomieszczeń, pogapiliśmy się trochę na widoczki przez okna na szczycie baszty, poleżeliśmy chwilę na trawie na dziedzińcu i zarządziliśmy odwrót. Zu przez kilka kolejnych dni przeżywała, że w zamkach nie ma już księżniczek. Stwierdziła jednak, że trzeba koniecznie zwiedzić inne zamki, bo kto wie, może w jednym z nich została jakaś jedna, zagubiona księżniczka, którą mogłaby sobie pooglądać, a najlepiej zawrzeć z nią bliską znajomość.

IMG_7333