Dlaczego podgrzewacz do butelek jest bez sensu

Pamiętam moment pierwszego samodzielnego karmienia Zu butelką. Był stres, co tu dużo mówić. Przeczytałem, że mleko powinno mieć 38 stopni. Chyba trzeba będzie termometr zanurzyć i mierzyć, przecież jest ryzyko, że się oparzy albo przeziębi. Pożyczyliśmy od znajomych podgrzewacz do butelek. Pomyślałem sobie, że jednak z cywilizacją człowiekowi raźniej – taki podgrzewacz tylko do prądu włączyć, a całą resztę to sam zrobi – podgrzeje, ustawi temperaturę i ją podtrzyma.

Użyłem go raz.

Czas to przy małym dziecku towar deficytowy, więc odruchowo staram się eliminować zbędne sytuacje. Co ma do tego podgrzewacz? Ma! Trzeba wyjąć go z pudła, włączyć do prądu, napełnić wodą, ustawić temperaturę, opróżnić, schować do pudła, znaleźć dla niego miejsce gdziekolwiek. Czas.

Taką samą funkcję pełni duży kubek na herbatę, który kiedys nabyłem w Coffee Heaven. Napełniam go gorącą wodą, wrzucam butelkę i po sprawie. A te 38 stopni? Wychodzę z założenia, że podobnie jak moja córka jestem człowiekiem i odczucia mam zbliżone, dlatego po wylaniu paru kropel na skórę jestem w stanie w miarę kompetentnie stwierdzić, czy nie grozi jej wypalenie podniebienia albo efekt Mentosa, czyli zamarznięcie.

Z G. ustaliliśmy, że się postawimy szalejącej konsumpcji i mamy zamiar wywalać z domu wszystko, co nie jest niezbędne do obsługi dziecka. Zobaczymy, czy sie uda. Najlepszym sojusznikiem w tej walce jest brak pokusy w postaci zapasu wolnej gotówki, którą można beztrosko puścić.

Podgrzewacz poszedł na pierwszy ogień. Zu wygląda na zadowoloną.

zu i butelka