Jestem piękna, prawda?

Od kiedy pamiętam, Zu przywiązywała ogromną wagę do wszystkiego, co można wpakować do stereotypowego worka o nazwie „mała kobieta”. Przebiera się kilkanaście razy dziennie, stroi się przed lustrem i egzekwuje od świata zewnętrznego informacje zwrotne na temat jej wyglądu. Wszelkie próby wyrugowania z obszaru jej gustu różu, sukienek w kucyki i torebek z Elzą spełzły na niczym, nie walczyliśmy długo, walka nie miała sensu. Stwierdziliśmy, że nie będziemy na siłę forsować ubrań, które nam się podobają, które nam się wydają ładne. W końcu chodzi o to, aby ona miała radość z ich używania, aby jej się podobały, aby czuła się w nich dobrze. Liczymy na to, że przyjdzie czas refleksji i buntu względem kanonów panujących na rynku mody dziecięcej, a my przestaniemy nabijać kasę Disneyowi. Czekamy.

 

Wygląd ma dla niej kluczowe znaczenie i często przychodzi do mnie, pytając: „Jestem piękna, prawda?”. Nigdy nie wiem, co odpowiedzieć. Ona zawsze jest piękna, jest moją córką, to całkiem szczere więc automatycznie chcę potwierdzić. Z drugiej strony zastanawiam się, dlaczego pyta – czy po to, aby znaleźć potwierdzenie że jest OK, że jest dla mnie ważna? Nie wiem. Dużo z G. rozmawiamy o chwaleniu, czym jest i jakie ma konsekwencje. Wielu ludzi utożsamia je z budowaniem poczucia własnej wartości w dziecku, utwierdzania go w przekonaniu, że jest w porządku. Inni z kolei – to podejście jest mi bliższe – uważają, że intensywne chwalenie zabija w dziecku wewnętrzną motywację do robienia rozmaitych rzeczy i sprawia, że priorytetem nr 1 jest zaspokojenie oczekiwań rodzica, czego potwierdzeniem jest właśnie pochwała. Ryzyko takiego podejścia to stopniowe odklejanie dziecka od własnych potrzeb i autorefleksji – realizując czyjś plan, coraz mniej realizuje swój. Poza tym, odbiera to elementarną przyjemność robienia tego, na co realnie ma ochotę na rzecz tego, co powinno zrobić aby spełnić oczekiwania. W dodatku nadmiernie chwalone dziecko nieustannie buduje w sobie przekonanie, że jest Einsteinem, Messim i Gatesem w jednym. Wszystko nieźle działa do momentu konfrontacji ze światem zewnętrznym, która prędzej czy później nadejść musi. Nagle okazuje się, że nie jest wcale tak różowo. Jest wręcz szaro. Gdybym był takim dzieckiem, miałbym do swoich rodziców mocną pretensję, że do tego stopnia odkleili mnie od tego, co realne. Przecież można z miłością przekazać dziecku oczywistą prawdę mówiącą, że ludzie podlegają różnej dystrybucji talentów, że nie trzeba być we wszystkim mistrzem, że świadomość własnych słabości może być też siłą. Jeżeli dziecko w sposób wolny od oceny dowie się, że malowanie nie jest jego domeną tak bardzo, jak budowanie wielopoziomowych konstrukcji z lego, raczej nie zapadnie się w sobie. Prawdopodobnie prędzej czy później się z tym pogodzi wiedząc, że świetnie się czuje na innych płaszczyznach aktywności.

 

Staram się znaleźć swoją ścieżkę gdzieś pomiędzy chwaleniem a jego unikaniem zakładając, że najważniejsza jest naturalność. Czasem więc chwalę, nie mogę się powstrzymać widząc, jak Zu i Basia cieszą się z kilku wzmacniających słów. Próbuję w miarę możliwości rozmawiać z nimi wtedy i dopytywać, dlaczego tej pochwały potrzebują, próbuję też przedstawić ją w formie moich własnych odczuć (to bardzo mi się podoba) niż obiektywnego przekazu (to jest super), myślę, że tak ukierunkowany komunikat ma dla dziecka większą wartość. Czasem próba sparafrazowania uczuć dziecka, które oczekuje na pochwałę, ratuje mnie przed dylematem skłamać/powiedzieć trudną prawdę. Gdy Zu wbija się w lekko przechodzoną koszulkę z Krainy Lodu, łączy ją z falbaniastą, tiulową spódniczką, na nogi zakłada baletki i skarpetki pod kolana i zadaje pytanie: „Tato, pięknie wyglądam, prawda?”, odpowiedź: „Widzę, że bardzo ci się podoba ten strój” ratuje mnie z opresji. Jest prawdziwa, kieruje ją w stronę jej wewnętrznej motywacji, a mi nie każe kłamać, że ten set trafia w mój gust. Idealny zestaw ratunkowy.

 

Budowanie realnego, a nie wyimaginowanego poczucia własnej wartości w dziecku to trochę moja obsesja. Wydaje mi się, że kluczowe w tym obszarze jest budowanie dobrych, zdrowych relacji z ludźmi, one bardziej niż obiektywne osiągnięcia decydują o szczęściu lub jego braku. Staramy się z G. uczyć Zu, a niebawem też Basię budowania takich relacji, z których czerpią obie strony, w których obie strony zachowują podmiotowość. To trudne, bardzo, często mam wrażenie, że sam tego nie potrafię. Może dlatego to dla mnie aż tak ważne. Dlatego gdy widzę, że Zu w relacjach z innymi dziećmi czasem ślepo za nimi podąża i kopiuje ich zachowania, denerwuję się, że robimy coś nie tak. Widzę wtedy, że staje się niespokojna, rozchwiana, że nie jest w sobie, że odkleja się od swoich potrzeb. Martwię się. G., która ma znacznie więcej zdrowego dystansu, uspokaja mnie mówiąc, że trzeba jej na to pozwolić, że to naturalny etap rozwoju dziecka i nie ma nic wspólnego z brakiem pewności siebie czy skłonnością do podporządkowywania się innym, bardziej dominującym dzieciom. Oby.

Tekst dla portalu oMatko!, który ukazał się w sierpniu – link

 

Nosiciele dobrych rad

W niektórych ludziach na wieść o tym, że ktoś z bliskich zostanie rodzicem, włącza się poczucie misji. Polega ono na odpowiednim zadbaniu, aby wspomnianą osobę zalać falą rozmaitych porad i sugestii, wyzwolić ją ze strachu oraz obaw, oswajając temat nadchodzącego rodzicielstwa. Realizacja tej misji często trafia na bardzo chłonny grunt – na wieść o zbliżającej się rewolucyjnej zmianie w ich życiu, przyszli rodzice reagują zrozumiałym lękiem i wracającym raz po raz pytaniem: co to będzie?

Na brak doradców raczej nie będą narzekać. To z jednej strony grupa ludzi, którzy są im życzliwi i widząc, jak bardzo się przejmują, chcą zamienić ich niepewność w nadzieję i optymizm. Dodać otuchy. Ludzki odruch, współgrający z instynktem samozachowawczym, każącym przyszłym ojcom i matkom jak najlepiej przygotować się do tej wielkiej zmiany. Druga grupa to Osoby, Które Zawsze Wiedzą Lepiej. Na ich ataki należy się stosownie przygotować i opracować strategię samoobrony. Jak wiadomo, w społeczeństwie jest cała masa najwyższej klasy specjalistów do spraw doradzania innym, jak mają żyć, z kim, jak prowadzić własny biznes, wreszcie jak wychowywać dzieci. Mają proste recepty na sukces i nie wahają się ich użyć. Zazwyczaj ich osobiste CV nie potwierdza deklarowanej wszechwiedzy i pewności siebie; nie zawracają sobie jednak tym głowy i niezrażeni tą niespójnością podejmują liczne próby ukierunkowania naszych działań na trudnej drodze życia. Nosiciele Dobrych Rad to ludzie, którzy są głęboko przekonani, że mają rację. Zawsze. Bez względu na to, czy na danej materii się faktycznie znają, czy nie mają o niej pojęcia. To, że mogą tej racji nie mieć, nie przechodzi im nawet przez myśl; taka wątpliwość wprawiłaby ich w stan niebezpiecznej psychicznej niestabilności, wykonują więc codzienną, ciężką pracę aby coraz bardziej utwierdzać się w przekonaniu, że Świat to oni. A potem działa już logika – skoro inni błądzą, mają obowiązek nauczania tychże innych w imię wyprowadzania ich z ciemności w sferę jasną. Z potem na czole wykonują wynikające z tego obowiązku zadania nie przejmując się specjalnie, czy nauczani są ich aktywnością zainteresowani. Skoro wiedzą lepiej, muszą tę wiedzę ulokować w umysłach błądzących. Dla ich dobra.

Nie cierpię, gdy ktoś na siłę próbuje mnie do czegoś przekonać, zwłaszcza w materii tak delikatnej i osobistej, jaką jest rodzicielstwo. Sam też staram się unikać dawania rad innym, choć pokusa jest duża – włącza się próżność, mój osobisty wróg. Rozmawiając z kimś, kto niebawem zostanie rodzicem, pod czaszką kłębią się pełne samozadowolenia myśli: „zacznij mówić, wyzwól potok treści wynikających z doświadczeń twojego dwukrotnego już ojcostwa, przecież tak wiele już wiesz, ten ktoś na pewno bardzo tego potrzebuje, zrobisz mu przysługę“. Trudno się powstrzymać. Gdy jednak uda się jakoś okiełznać miłość własną, warto taką rozmowę przeprowadzić zupełnie inaczej. To, co mnie przekonuje, to dzielenie się doświadczeniem, wymiana myśli. Nasz przekaz nie wbija się wtedy ostrzem w wyobrażenia drugiej strony, nie walczy z nimi, nie próbuje ich zdominować. Nie stawiam się wtedy w roli mentora, do czego nie mam mandatu ani kwalifikacji; raczej proponuję wymianę treści równoległych, bez kursu kolizyjnego. Dominuje wtedy ciekawość, dialog i konstruktywna burza mózgów, rodzi się inspiracja. Można wtedy wyciągnąć dla siebie to, co uważamy za potrzebne i przekonujące, a odrzucić to, czego nie czujemy, co nie jest nasze. Bez narzucania żadnych treści. Wsłuchiwanie się w  inne życiowe historie zawsze działa wzbogacająco.

Z mojej perspektywy jest wiele takich aspektów rodzicielstwa, których najlepsza nawet rada z zewnątrz nigdy nie przebije. Nikt nie zna naszego dziecka lepiej od nas, dlatego czasem zamiast słuchać gadających nam nad głową Wujów/Ciotek Dobra Rada, warto posłuchać naszego dziecka. Jest w stanie przekazać znacznie więcej, niż nam się wydaje, nawet, gdy jeszcze nie mówi. Proponuje ono różne rozwiązania odpowiednio reagując, daje nam bezwarunkową miłość tak intensywną, jak siarczyste emocjonalne kopniaki, które dostajemy, gdy czasem zawodzimy. Każda z takich chwil nas ubogaca, o ile jesteśmy na takie doświadczenie otwarci. Nie oznacza to, że należy się zamknąć na wszystkie bodźce zewnętrzne – to kwestia proporcji. Ja staram się szukać odpowiedniego balansu pomiędzy teorią, wymianą myśli i obserwacją innych, a własnym doświadczeniem wspólnego życia z dziećmi. Nasze córki zazwyczaj komunikują nam, gdzie jesteśmy na tej drodze. Gdy zbaczamy, dają nam jasne sygnały. Wystarczy wtedy posłuchać i wrócić na odpowiednią ścieżkę.

Na koniec odrobina prywaty, czyli domowy PR. Swego czasu byłem żołnierzem frakcji, którą w tym tekście obficie podlewam ironią. Broniłem swoich koncepcji do upadłego, a gdy okazywało się, że nie mam racji – jeszcze zacieklej. Gdy w pierwszej fazie związku z G. okazało się, że mamy na wiele spraw bardzo odmienne poglądy, miałem dylemat – walczyć czy zacząć słuchać, co ma do powiedzenia. Ona zaproponowała dialog, który z czasem nauczył mnie dystansu do siebie i otwartości na odmienne myśli. Więc dzięki żono. Gdyby nie te rozmowy, czytając ten felieton uznałbym, że pisze go jakiś dzielący włos na czworo miętus, a nie prawdziwy facet, który potrafi bronić swoich racji.

Tekst opublikowany w magazynie oMatko!

Warstwy

Po narodzinach Basi dużo z G. obserwujemy Zu. Interesują nas jej reakcje na nową rzeczywistość, patrzymy i analizujemy, jak sobie z nią radzi. Od dłuższego czasu nie musimy walczyć o bezpieczeństwo – Zu zdaje się rozumieć, że Basia to istota delikatna, o którą trzeba dbać; nawet, gdy czasem się zapomni i oprze się o nią / usiądzie na niej / położy jej coś na twarzy / kopnie dla hecy leżak, w którym się buja, zazwyczaj szybko orientuje się, że to słaby pomysł. Skoro jest względnie bezpiecznie, więcej uwagi można poświęcić na głębsze wejście w ten temat.

Jak zazwyczaj przy dziecku bywa, aby coś realnie zrozumieć, trzeba przebić się przez pierwszą warstwę pozornych wniosków. Tej praktyki z różnym powodzeniem uczy mnie od dawna G. Tak jest właśnie z reakcjami Zu na istnienie Basi. Gdy pierwotnie kryzysowa sytuacja się uspokoiła, przestałem się jej przyglądać; wszak wszystko wróciło do bezpiecznej normy, więc po co rozkładać temat na czynniki pierwsze. Basia jest u nas, Zu to akceptuje, zachowuje się normalnie, co tu analizować..? Jak się okazało, jednak warto. Dlaczego? To dobra lekcja o emocjach i sposobach radzenia sobie z nimi.

Jak pisałem wcześniej, gdy G. po raz pierwszy zaczęła karmić Basię w domu, Zu wpadła w furię. Totalną. W końcu się uspokoiła, wszystko wróciło do normy. Trzeba być jednak naiwnym twierdząc, że dwuletnie dziecko w kilka dni poradziło sobie z tak fundamentalnie burzącym jego dotychczasową rzeczywistość problemem, jak fakt, że nie ma już mamy na wyłączność. Wiedząc, że histeria i agresja nie rozwiązuje tego problemu – wszak rodzice na widok aktów rozpaczy Zu nie usunęli noworodka z domu – należy szukać innych rozwiązań, które oswoją temat. Zauważyliśmy, że Zu z uwagą zaczęła obserwować wszelkie rytuały, które G. odprawiała z Basią. Po pewnym czasie zaczęła brać w nich coraz bardziej aktywny udział.

Pewnego dnia Zu wzięła swoją lalkę, podciągnęła koszulkę do góry, przytuliła ją do klatki piersiowej w identycznej pozie, w jakiej G. karmi Basię. Pierwsza reakcja – ale to zabawne, dziecko naśladuje Cię, udaje, że karmi. Jest co opowiadać na spotkaniach rodzinnych. Dopiero G. zwróciła mi uwagę, że istnieje głębsza płaszczyzna rozumienia tej reakcji – kopiując zachowania mamy, Zu szuka swojego sposobu na radzenie sobie z tą trudną dla niej okolicznością; zamiast walczyć z mamą, aby przestała karmić Basię (bo to wkurzające dla Zu), próbuje się symbolicznie włączyć w tą sytuację, pójść z jej prądem, równolegle. Chce być jej częścią, mieć aktywny w niej udział. Reaguje tak na wielu płaszczyznach, często prawdziwie nas wzruszając. Gdy robimy Basi wieczorną toaletę, Zu podstawia swój stołeczek, staje na nim tak, aby widzieć, co się dzieje na przewijaku i asystuje przy każdej czynności, komentując wszystkie zdarzenia live i przyjmując rolę audytora, który sprawdza po checkliście, czy ojciec nie zapomniał o żadnej z istotnych czynności obsługowych („tato, Basi oko, tato, pielucha, tato, skarpetka”). Gdy Basia zaczyna płakać, Zu spontanicznie podchodzi do niej, głaszcze ją po twarzy szepcząc cicho te same słowa, jakie wypowiada G. próbując uspokoić lamentujące niemowlę. Robi to, ponieważ czuje, że tak trzeba się zachować, bierze na siebie mikroskopijną, ale jakże ważną część odpowiedzialności za tą sytuację.

To dla mnie potwierdzenie, że dzieci to całkiem mądre istoty, od których wiele można się nauczyć; wystarczy choć na chwilę zatrzymać się i spróbować zrozumieć, co tej dwulatce siedzi aktualnie w głowie.

zu i basia3

Ojciec dobry, ojciec zły

Zbliża się dzień ojca, więc o męskim rodzicielstwie mówi się dużo. Ogólnie mam wrażenie, że w ostatnim czasie ten temat żyje, ojcostwo jest poddawane wszechstronnej analizie, krytyce i obserwacji. Przeczytałem wywiad z Zimbardo, który twierdzi, że „stary” ojciec wali się w gruzy, a nowy jeszcze się nie narodził. Dużo mówi się o poszukiwaniu naturalnego balansu pomiędzy męskością a opiekuńczością, byciem silnym i jednocześnie czułym, poświęcaniu czasu dziecku przy jednoczesnym aktywnym działaniu w zawodzie. Jak to ostatnio w modzie, lansuje się ideał, czyli opcję „mogę mieć wszystko i będę miał wszystko”. Będę miał kupę forsy i rewelacyjny kontakt z dzieckiem, świetną relację z żoną i samorealizację w pracy, wszystko na sto procent. Widzę w tym istotny mankament w postaci braku pokory względem życia, które zawsze coś odbiera, aby człowiek nie zwariował na punkcie własnego geniuszu. I tak powinno być. Nie twierdzę, że nie warto walczyć o to, aby życie wyglądało tak, jak ktoś sobie wymarzył. Zdaje mi się tylko, że warto się po prostu cieszyć tym, co mamy, nawet, jeżeli teoretycznie moglibyśmy mieć więcej i lepiej. To wcale nie jest zgniły kompromis. Gdy się nastawimy na maksimum, łatwo o poczucie zawodu i  niespełnienia.

Nie wiem, kim jest „nowy” ojciec. Obserwuję zmianę, która idzie szerokim frontem. Rzeczywiście, stereotyp twardego, chłodnego i zdystansowanego ojca, który był wiele lat temu w użyciu, odchodzi w przeszłość. To dobrze, zwłaszcza dla dzieci. Jestem jednak daleki od ślepej krytyki tego modelu. W aktualnych czasach mamy wielki komfort wyboru w atmosferze wolności i braku zewnętrznych, obiektywnych zagrożeń. Nasi ojcowie, a zwłaszcza dziadkowie żyli w stałej niepewności, dla nich priorytetem było przetrwanie fizyczne, a taka perspektywa nieco inaczej układa relacje. Gdy słucham wojennych wspomnień mojej Cioci S., nie mogę uwierzyć, że ludzie byli w stanie pewne sytuacje przetrwać. Co dopiero mówić o właściwym ustawianiu relacji rodzic – dziecko. Taka była historia, takie były czasy. My szczęśliwie możemy wybierać.

Skoro tak, wybieram kontakt, wspólny czas, relację tak bliską, jak się da. Nie było to efektem skomplikowanych decyzji, przyszło samo. Oprócz intuicji pojawiały się dodatkowe motywacje. Jedną z najsilniejszych była chęć uniknięcia strachu w relacji z moim dzieckiem. Aby to się udało, nie można unikać żadnych czynności, trzeba robić przy dziecku wszystko, co się da. Wtedy łatwiej oswoić lęk, bo wiadomo, że wspólnie można przejść przez każdą sytuację bez szwanku dla żadnej ze stron. Niektórzy z zasady nie chcą przewijać / kąpać / zostawać samemu z dzieckiem. W moim odczuciu to niepotrzebne samoograniczanie się, wyznaczanie sobie zbędnych granic, skazywanie się na nieustanną obawę typu „co zrobię, jak nie wróci na czas..?”. Nie chcę takich postaw oceniać, nie znam szczegółowych motywacji. Czuję jednak, że te dziesiątki prozaicznych czynności wykonywanych przy dziecku budują relację i zaufanie, sprawiają, że przebywanie razem staje się w pełni naturalne, swobodne, pozbawione napięcia.

Można zarzucić mi tendencję do lansowania się jako superrodzica, który chwali się wszem i wobec, jak to dzielnie sobie radzi. Aby zneutralizować oskarżenia o bezgraniczną próżność oświadczam, że nie jestem superrodzicem. Naprawdę. Popełniam masę błędów, widzę je, czasem reaguję bezradnością, czasem wściekłością, często żałuję swoich czynów i decyzji. Mam jednak pewność, że budowanie bliskości, czasem kosztem złych decyzji, działa jak bezpiecznik. Gdy będę z Zu wystarczająco blisko, gdy będzie mi ufała, wszystko da się naprawić, nawet, gdy zrobię coś głupiego, niepotrzebnego, szkodliwego. Wierzę, że ten kontakt będzie działał też w drugą stronę – przyjdzie czas, gdy Zu będzie robić głupie i niebezpieczne rzeczy, nie łudzę się, że będzie inaczej. Może wtedy szybciej zauważę, może szybciej zareaguję. Może mi zaufa i sama powie. Nie wiem. Może.

Widzę, że dyskusja o ojcostwie czasem idzie w kierunku lansowania jedynie słusznego modelu ojca czułego, delikatnego, ciepłego, wspierającego, kontrującego schematy z dawnych lat. To wszystko ma sens, bez wątpienia. Jednak im bardziej sprawa nabiera wymiaru ideologicznego (czyli chwalmy „nowego” ojca, niszczmy „starego”), instynktownie trzymam się z daleka. Wydaje mi się, że absolutnie kluczową sprawą jest budowanie takiego modelu własnego ojcostwa, które jest zgodne z naszą naturą i wartościami, idzie z prądem naszej osobowości, jest prawdziwe, a nie wykute na pamięć. Chodzi o wiarygodność, zresztą dzieci to doskonałe detektory fałszu, i tak go wyczują i wypunktują. Rewolucja niszczy, ewolucja buduje – bazujmy więc na tym, co już mamy i próbujmy to konstruktywnie rozwijać. Oczywiście w tych wychowawczych wyborach trzeba zachować granice, które wyznacza dobro dziecka. Jednak jeżeli ktoś ma ogromny problem z przewijaniem i jest w stanie się na partnerskich zasadach dogadać z mamą swojego dziecka, że nie będzie tego robił – czemu nie. Może dzięki temu wykaże się na innej płaszczyźnie, gdzie da z siebie wszystko.