Zu i ludzie

Gdy dziecko rośnie, jednym z ciekawszych doświadczeń jest obserwacja relacji, jakie mikrus nawiązuje z otoczeniem. Gdy Zu była zupełnie mała, liczyła się niemal tylko G. Wiadomo – matka. Urodziła, karmi, opiekuje się, więc żółta koszulka lidera należy się bez gadania. Potem długo, długo nic. Na drugiej pozycji, w znacznym oddaleniu od G., majaczył ojciec. Trzeba było z pokorą znieść tą dyskryminację. Dystans malał, gdy G. wyjeżdżała na weekend do Krakowa – to był czas na budowanie mojej samodzielnej relacji z Zu. Chwilowy brak konkurencji istotnie ułatwiał to zadanie. Pozostali ludzie – cóż, byli, pojawiali się i znikali, miałem wrażenie, że w rozumieniu Zu niewiele się różnili od drzewa, samochodu czy nieba. Byli światem zewnętrznym, który można poobserwować, dotknąć, powąchać czy ugryźć w ramach szeroko rozumianego procesu poznawczego. Na relacje było jednak za wcześnie.

Po pewnym czasie ludzie stali się szczególnie interesujący. Zaczęły się interakcje, patrzenie w oczy, reagowanie. Podstawowym środkiem komunikacji stał się uśmiech, wysyłany hurtowo wszystkim – dziadkom i babciom, ciotkom i wujom, znajomym wszelkiej maści, pasażerom w autobusie, pani w warzywniaku czy dozorcy. Działała zasada „uśmiech za uśmiech” – Zu wtedy odkryła, że ma moc sprawczą i może z własnej inicjatywy budować relacje. Budowy pochłaniają czasem ofiary – tak też jest w tym przypadku. Ofiarami są osoby, które Zu upatrzyła sobie szczególnie i w jej rozumieniu posiadła je na własność. To swego rodzaju odrodzenie niewolnictwa – niemowlak, gdy przebywa ze swą ofiarą, próbuje zawładnąć jej czasem, uwagą i aktywnością i w żaden sposób nie potrafi zrozumieć i zaakceptować odmowy. Gdy ofiara nieśmiało sygnalizuje, że ma inny pomysł na daną chwilę i, dajmy na to, nie chce siedzieć z Zu w tipi, spotyka się z polityką „zero tolerancji” wobec odmowy, czyli darciem paszczy na cały głos i rozpaczą, jakiej świat nie widział.

Duży przełom nastąpił, gdy Zu zaczęła chodzić. Zauważyła wtedy inne dzieci. Zorientowała się, że istnieją i mogą być interesującą alternatywą dla przeglądania po raz setny tej samej książeczki, nękania tej czy innej osoby czy zalegania na umęczonych ramionach G. Dzieci są atrakcyjne – ruszają się, wydają różne dźwięki, można je zaczepiać, naśladować, szturchać, zabierać im zabawki. Dużo się dzieje. Dlatego od pewnego czasu Zu nie daje spokoju dzieciom, które znajdują się w jej zasięgu. Lata za nimi, kopiuje ich zachowania, prywatyzuje ich własność, doprowadzając do rękoczynów. Ostatni czas to dynamiczny rozwój relacji rówieśniczych. Podobieństwa łączą – ten sam wzrost, poziom rozwoju, kumacji i zainteresowań. Podobne zabawki, podobne zajawki. My też odkrywamy świat na nowo – gdy są dzieci, zaaferowana Zu zwalnia nas z obowiązku świadczenia usług rodzicielskich, możemy zniknąć. To wielki komfort. Nasza rola ogranicza się wtedy do bieżącego monitoringu sytuacji pod kątem zagrożeń wypadkowych.

Gdy Zu spotyka na swojej drodze starsze dzieci, stara się wykorzystać ich obecność na 100%. Eksploatuje je do granic wytrzymałości. Starsze dzieci zazwyczaj mają sporo ciekawych alternatyw do biegania za niemowlakiem, więc w zależności od poziomu cierpliwości usiłują prędzej lub później, bardziej lub mniej dyskretnie pozbyć się jej towarzystwa. Ona sama w ogóle nie bierze takiej ewentualności pod uwagę i lata za nieszczęśnikami do upadłego, zamęczając ich konsekwentnie. Zu doskonale się bawi, niespecjalnie biorąc pod uwagę koncepcje innych uczestników tej sytuacji. Czasem udaje się jednak znaleźć takie zajęcie, które choć na chwilę będzie atrakcyjnym wspólnym mianownikiem dla kilku grup wiekowych. Bez wyrzeczeń z żadnej strony. Tak się stało swego czasu na imprezie rodzinnej, gdzie mikrusy w wieku 2-8 lat zasiadły wspólnie do pianina. Jak widać, wytwarzanie kakofonii to rozrywka na tyle atrakcyjna, że różnica wieku przestaje mieć znaczenie.

dzieci przy pianinie

Potem nastaje czas na pierwsze przyjaźnie. Zu jest jedynaczką, więc nie ma możliwości codziennego obcowania z innym dziećmi. Ma jednak M., syna naszych przyjaciół. Spędzamy wspólnie dużo czasu, więc dzieci znają się świetnie. Zawsze mam wrażenie, że gdy są razem, Zu dostaje turbodoładowania rozwojowego. Dzieci wzajemnie się nakręcają, podłapują podobne zajawki, wspólnie się wygłupiają, same wymyślają sobie zabawy. Rodzice stają się powoli zbędni. M. lepiej gada, więc motywuje Zu do rozkręcania komunikacji werbalnej. Zu jest bardzo sprawna fizycznie, więc dzieci ćwiczą mięśnie poprzez rozmaite spontaniczne zabawy ruchowe. Dużo się dzieje. Relacja jest już na tyle trwała i świadoma, że Zu często w domu pyta o M., żąda od nas, abyśmy jak najszybciej jej go dostarczyli. Gdy to niemożliwe, robi się smutna. Wtedy przynosi swoją tablicę magnetyczną i każe mi narysować M., aby choć w ten sposób mogła spędzić z nim wspólny czas. Ostatnio wracając do domu spotkałem ją w drzwiach – gdy je otworzyłem, zastałem Zu wyczekującą, z uśmiechem na twarzy. Gdy mnie zobaczyła, posmutniała i poszła sobie. Zapytałem G., o co chodzi. Zu myślała, że to M. To dla mnie bolesna nowość – moja córka pierwszy raz mnie spławiła. Może powinienem się przyzwyczajać. Za jakiś czas będzie trzeba się z tym mierzyć dzień w dzień.

Od nowa

Tata w budowie wystartował, gdy Zu miała rok. Budowa wciąż trwa i trwać będzie. Zu jest przyjazna i sprawia, że te wspólne miesiące widzimy jako niezmiernie ciekawy, budujący naszą rodzinę czas. Oczywiście – bywa trudno, zresztą nie raz o tym pisałem. Ale tak najwyraźniej jest z wszystkim, co ma istotną wartość – trzeba swoje zapłacić.

Na tyle nam się spodobało, że zdecydowaliśmy się dalej inwestować w tą budowę.

Niebawem urodzi się Basia.

Nie planujemy nic ponad to, co konieczne. Doświadczenie dwuletniej koegzystencji z Zu nauczyło nas, że 95 procent rozmaitych planów można swobodnie umieścić w koszu. Życie i tak zweryfikuje wszystko po swojemu. I dobrze – uczymy się dalej. We czwórkę będzie raźniej, ale i trudniej, nie mam wątpliwości. Nie wiem, czy będzie sen czy też nie. Pewnie gdy jedna zaśnie, druga ją obudzi. Pewnie gdy jedna będzie chciała wyjść, druga właśnie się czymś wysmaruje i trzeba będzie ją kąpać. Pewnie Basia będzie miała zupełnie inny temperament i zwyczaje, niż Zu. Pewnie wszystkie patenty, które wymyśliliśmy obsługując Zu, nie będą działać w przypadku Basi. Pewnie Zu będzie miała problem z akceptacją nowej sytuacji, gdzie nie ma już monopolu na rodziców. Pewnie pies będzie miał myśli samobójcze, gdy zobaczy drugie dziecko w domu. Pewnie będzie ciekawie. Na pewno będzie. Wiem jedno – inspiracji nie zabraknie. Mam nadzieję, że czasu też nie, dzięki czemu Tata w budowie będzie żył dalej. Inwestujemy, inwestujemy.

zu kosz

Gadżety Zu: chińszczyzna i okulary

Gdy spodoba mi się konkretny kawałek, potrafię go przesłuchiwać setki razy, bez przerwy, w kółko. W domu, w samochodzie, wszędzie. Docieram w końcu do chwili, gdy mój mózg mówi „stop“ i zaczyna bojkot. Wtedy ta sama muzyka wywołuje odruch wymiotny, rzucam ją w najdalszy kąt i nigdy już do niej nie wracam. Nałogowo kupuję gazetki samochodowe. Wszystkie, po kolei, lepsze, gorsze. Nigdy ich nie czytam w pełni, zalegają stertami w łazience i pokoju, wiedząc, że nie przejrzałem jeszcze zeszłotygodniowych, kupuje następne. Zachłanność.

Wspólne geny z Zu widać nie tylko po wspólnych oczach czy rysach twarzy. Konsumuje rozmaite rzeczy z podobnym brakiem opamiętania. Gdy dostaje jakiś gadżet, który trafia w gust, eksploatuje go w stu procentach. Ja twierdzę, że jestem zachłanny, G. uważa, że w przypadku Zu to fascynacja nowością. Niech będzie, to brzmi lepiej.

Swego czasu kupiliśmy jej wózek. Dziewczynka winna go mieć i nie ma tu mowy o żadnych stereotypach w profilowaniu zainteresowań dzieci. Gdy Zu widziała na patio porzucone wózki z lalkami, natychmiast je prywatyzowała i nie było możliwości, aby ją od nich odłączyć. I tu pojawił się kolejny, rodzicielski błąd. Ten, który kupiliśmy, spełniał oczekiwania. Problem w tym, że nasze, nie jej. Był ładny, drewniany, biały, taki, który nie razi atakującym różem. Zu czasem się nim bawiła, jednak nie było między nimi specjalnej chemii, jedna z zabawek i tyle. Gdy widziała inne, marketowe, masowe, chińskie, wzorzyste, kolorowe, słowem – koszmarne, ogarniał ją szał pożądania. Dlatego Babcia wyszła z inicjatywą zakupu takiego sprzętu, który spełni oczekiwania dziecka. Tak też zrobiła. W domu zaparkowało różowe, chińskie cacko. Zu na sam widok wózka doświadczyła serii ataków ekstazy, wydawała z siebie odgłosy, które można porównać wyłącznie z piskami kota mojego brata na widok szynki konserwowej. Gdy już przejęła kontrolę nad wózkiem, nie odstępowała go na krok, chodziła z nim wszędzie, jadła z nim, spacerowała, miała nawet koncepcję wspólnej kąpieli. Gdy wyraziliśmy swoją nieśmiałą wątpliwość co do słuszności tego planu, doświadczyliśmy ataku zmasowanego płaczu i rozpaczy, uderzającej prosto w naszą beznadziejną racjonalność. Pierwszą noc Zu również spędziła z wózkiem, musieliśmy odpuścić, inaczej bylibyśmy skazani na całonocne czuwanie w towarzystwie dziecka i jej gadżetu. Przez kilka kolejnych dni sprawa wyglądała podobnie, dopiero po pewnym czasie Zu zauważyła, że istnieje świat zewnętrzny. Wciąż jednak wracała do wózka na tyle intensywnie, że zaczął się sypać i pruć. G. zareagowała odpowiednio i podjęła próbę zaszycia dziury w wyściółce. Gdy Zu to zobaczyła, wpadła w kompletną histerię. I znowu interesujące zestawienie punktów widzenia człowieka dorosłego i dziecka. My: o co chodzi? Przecież naprawiamy jej ukochany wózek! Bez sensu. Zu: jakim prawem podchodzą z igłą do moejgo wózka, mało tego, wbijają tą igłę w samo serce wózka! Krzywda i cierpienie. Trzeba ratować, trzeba reagować. W końcu, po dłuższych negocjacjach, udało się przekonać Zu, że wbicie igły nie pozbawi wózka życia.

Ostatnio dostała okulary słoneczne. Pierwsze. Gdy odkryła ich magiczną moc, zalała ją fala fascynacji. W związku z tym przez kilka dni chodziła w nich bez przerwy, aura nie miała najmniejszego znaczenia, latała w nich po domu, w nocy też. Do wanny, do łóżka, ta sama historia, co z wózkiem. W kółko zdejmowała je i zakładała, nie mogąc się nadziwić, w jaki to prosty sposób można zmieniać świat, jego barwy i kontrasty. Ostatnio, w pochmurny dzień, usiadła przy oknie i nałożyła okulary. Po chwili spojrzała na mnie, wskazała na okno i zażądała, aby zaświeciło słońce. Zacząłem jej tłumaczyć, że słońca nie ma, jest za chmurami. Zu nie zaakceptowała tych tłumaczeń i kolejny raz wskazała na okno, w którym natychmiast ma się pojawić słońce i koniec. Gdy nic to nie dało, spojrzała na mnie zrezygnowanym wzrokiem i posmutniała. Kiepski ze mnie cudotwórca. Co ja mogę.

Ciężko zaimponowac córce.

zu okulary