Bez dzieci. Reset

Uwaga, banalne stwierdzenie na początek: dzieci po pojawieniu się na świecie automatycznie lądują w centrum uwagi. Wpychają się tam bezczelnie, nie pytając nikogo o zgodę, przebudowują nam, dorosłym, poukładane życie. Każą nam się uczyć, budować nowe relacje, patrzeć z całkiem nowej perspektywy na związek, który zdawał się poznany w pełni. Słowem: ewolucja, czasem – rewolucja. Aspekt organizacyjny to mniejsze z wyzwań; główna oś zmiany przebiega przez warstwę emocji, czyli tego, co najgłębiej w nas, co czasem najbardziej zaskakuje, tego, czego nie da się w pełni kontrolować. Co to oznacza w praktyce?

Oczywiście, nie ma sensu generalizować, każdy przeżywa uczucia inaczej, są ekstrawertycy i introwertycy, niektórzy okazują emocje, inni są powściągliwi. Moje doświadczenie jest czymś na kształt huśtawki – od kiedy pojawiły się dzieci, wzlatuję wyżej, ale też spadam niżej. Zazwyczaj jest stabilnie – żyjemy razem, funkcjonujemy w codziennym trybie, praktykując codzienne obowiązki i oddając się rozmaitym rytuałom. Czasem jednak – i dzieje się to częściej niż w życiu przed dziećmi – doświadczam emocji z poziomu 2.0, które wcześniej raczej były mi obce. Zachwycam się córkami, ich rozwojem, rodzącą się osobowością i temperamentem. Zachwycam się totalnie. Kij ma jednak dwa końce, medal – drugą stronę. Dlatego czasem mam dość, nie mam siły, złoszczę się, ponieważ – zapewne zgodzi się ze mną większość populacji rodziców – nikt, żadna istota na Ziemi nie jest w stanie tak skutecznie wyprowadzić spokojnego nawet człowieka z równowagi, jak własne dziecko. Jakie zasoby, prócz miłości, są niezbędne, by poradzić sobie z takim stanem i nie dać się zdominować negatywnym emocjom? Dla mnie przede wszystkim jeden – cierpliwość.

Skąd ją brać? Każdy ma swoje patenty. Na mnie najskuteczniej działa chwilowy wyskok z orbity codzienności. Gdy czuję, że paliwo się kończy i zapalają się czerwone lampki alarmowe, wyjeżdżam. Na chwilę, dwa-trzy dni, to zazwyczaj wystarczy. Ustalamy to wcześniej z żoną, spontaniczność może w tym przypadku sporo namieszać, wszak małżonkę trzeba wcześniej przygotować na taką ewentualność i uzyskać tzw. klepnięcie, a najlepiej poparcie dla inicjatywy. Wyjazd w konflikcie niczego nie rozwiąże, mało tego – otworzy kolejny front, komplikujący rzeczywistość. Żona na szczęście zazwyczaj zgadza się wziąć na swoje barki całe to zamieszanie – dwie córki, trzecią w brzuchu i psa Kozaka na dokładkę. Wyrozumiały i empatyczny z niej człowiek. Staram się zresztą nie nadużywać, by nie przegrzać tematu. Kluczem do sukcesu jest też wzajemność – czasem zdarza się, że to ja zostaję sam w domu, a G. wyjeżdża. Ona może wtedy odpocząć, a ja nie czuję się pasożytem.

Gdzie ruszam na reset? Tam, gdzie jest fajna natura i coś, co lubię robić. Nigdy nie miałem problemu ze spędzaniem czasu sam na sam, więc często ruszam w pojedynkę. W tym roku wyjechałem dwukrotnie. Trzy dni pływania na łódce solo to było dla mnie świetne połączenie pięknych widoków i fizycznego wysiłku związanego z samotnym żeglowaniem. Można odpocząć, można też powalczyć z wiatrem, jest satysfakcja. Jesienią zrealizowałem drugi plan, który chodził za mną od paru lat – pojechałem w góry na rajd koński. Bukowe, bieszczadzkie lasy wyglądają w październiku obłędnie. Całe dnie w siodle spędzone w ciszy, spanie na trawie pod gwiazdami, widoki jak milion dolarów, herbata z ogniska, ciekawi, inspirujący ludzie. Dla mnie to esencja rekreacji, ładowanie baterii do maksimum.

Jedyne ryzyko, jakie niosą ze sobą tego typu wyjazdy, to bolesne zderzenie z rzeczywistością po powrocie. Miasto, korki, pośpiech, mnóstwo czasopożeraczy. Rzecz w tym, aby nie minąć się z głównym celem wyjazdu, jakim jest regeneracja i wypracowanie kapitału energii, która pozwoli z nową siłą działać na froncie walki z codziennością. Dlatego wracając, staram się nie rozpaczać, że się skończyło, a cieszyć z tego, że mogłem się wyrwać, choć to czasem trudne. Miejsca, w które się wybieram, są oddalone od Warszawy o dobre kilka godzin jazdy, jest więc czas na zmianę nastawienia. Zresztą jeżeli nie zdążę go na czas zmienić, pomogą moje córki. Tak jak ostatnio, po powrocie z Bieszczad. Gdy otworzyłem drzwi, zaatakowały mnie w duecie, wskoczyły mi w ramiona, przewracając mnie w progu i częstując buziakami. Dobrze jest wracać.

 

tekst ukazał się na portalu omatkomagazyn.pl

Woda

Dziecko + woda to temat, nomen omen, rzeka. Niemowlak zaczyna swój żywot w wodzie i moim zdaniem jest ona dla człowieka najbardziej naturalnym ze środowisk. Tłumaczę w ten sposób G. moją skłonność do spędzania w wannie 1/3 życia. Żona na razie nie kupuje tej teorii, ale się nie poddaję.

Wracając do niemowlaków, to ciekawe, że kąpanie dzieci to zazwyczaj męska działka, bez względu na stopień ogólnego zaangażowania samca w dziecięcy chów. Jeden przyczółek zdobyty, atakujemy dalej.

Gdy Zu zakończyła dziewięciomiesięczną kąpięl w brzuchu G., jej pierwszy kontakt z wodą miał miejsce za pośrednictwem położnych. Darła się jak wściekła, a ja obserwowałem. Podobnie, jak w przypadku ubierania, pielęgniarki stosowały szybkie, żołnierskie ruchy, nie przedłużając tej mordęgi ponad niezbędne minimum. Chciałem potraktować to jako wskazówkę do działania w warunkach domowych, jednak plan się posypał dość szybko. Żołnierskie ruchy charakteryzują się precyzją, a o nią ciężko, gdy ręce w stresie latają we wszystkie strony. Ale od początku.

Uznaliśmy z G., że aby uniknąć dodatkowych nerwów, należy się do pierwszej kąpieli przygotować metodycznie i sprzętowo. Wanienka, emolient, rozmaite specyfiki do pielęgnacji tego i owego, śpiochy. Temperatura – mimo, że był czerwiec, wytaszczyliśmy z garażu elektryczny kaloryfer, aby utrzymać warunki laboratoryjne. Wpatrywaliśmy się w specjalnie zamontowany na ścianie termometr debatując, czy to już, czy jeszcze nie. Zu była niespecjalnie zainteresowana sytuacją. W pierwszych dniach była zaangażowana wyłącznie w eksploatację zasobów naturalnych zgromadzonych poniżej ramion G.

Kąpiel była pierwszą okolicznością, która mogła wytrącić Zu ze stanu pełnego zaufania do naszych poczynań. Wkurzyła się, i wkurzała się przez pierwsze tygodnie. Sztywniała, płakała, gdy nawiązała kontakt wzrokowy – patrzyła z wyrzutem. Nie lubiła tego i wysyłała jasny komunikat, że sobie nie życzy. Myłem ją raz na 2 dni, po co męczyć dziecko co wieczór. Tygodnie mijały, wkurz przechodził w niechęć, niechęć w obojętność. Czułem się coraz pewniej.

Przełom nastąpił, gdy awansowała na dorosłego, czyli przeniosła się do naszej wanny. Zyskała przestrzeń i swobodę ruchu, która, z naszych obserwacji, ma decydujący wpływ na jej samopoczucie, również w innych sytuacjach. Dostała swój zestaw zabawek wodnych i uznała, że kąpiel jednak jest w porządku. Zaprzyjaźniła się z wodą i teraz nie chce wychodzić. Gdy chcę ją wytargać z wanny i pytam, czy wychodzimy, kręci głową i zwiewa jak najdalej od strefy zasięgu moich rąk. Następnie kładzie się na brzuchu tak, aby mnie nie widzieć i nieruchomieje. To sposób na skuteczny kamuflaż w rozumieniu niemowlaka. Wiadomo – Zu nie widzi mnie, więc ja nie widzę Zu. Gdy chwytam ją za pachy i wyciągam z wody, jest bardzo zawiedziona i zapewne zachodzi w głowę, jak ją znalazłem, skoro tak się ukryła.

Po kąpieli czas na serię czynności z listy kontrolnej. W pierwszych dniach wszelkie czynności wykonywaliśmy z wielką uwagą i precyzją, stosując się w pełni do zaleceń ze szkoły rodzenia. Z biegiem czasu wrzuciłem luz i przeszedłem do wariantu eko, w którym używałem mniej rzeczy i zazwyczaj o czymś zapominałem. Rutyna.

Leżenie na przewijaku jest średnio fascynującą czynnością, więc Zu czasem ogłasza strajk destrukcyjny. Wyrywa mi z rąk kremy i rzuca nimi o ścianę, wstaje, gdy chcę, aby leżała, leży i wierzga, gdy próbuje ją podnieść, a nierówna walka o założenie pieluchy wywołuje myśli samobójcze. Zazwyczaj jednak współpracuje, staram się ją wtedy rozbawiać, wymyślając absurdalne wierszyki, które deklamuję z pełną powagą. Wkręca się.

Finalne pojednanie z wodą nastąpiło, gdy Zu zetknęła się z morzem i jeziorem. Siedziała w wodzie, aż siniały jej usta. Wyciągaliśmy ją siłą. Nikt z nas nie chciał się podejmować tej misji, bo kończyło się to wielką awanturą. Każdy jej ruch, każdy wydany z siebie jęk jasno sygnalizował, że jesteśmy ludźmi bez serca, którzy jeszcze zapłacą za krzywdę niemowlaka.

zu w wodzie