Najlepsze wypady to te, które dzieją się same, bez szerszego planu. Tak było dziś z Modlinem. Mieliśmy kurs na podwarszawskie lotnisko, założenie – pojechać, wysadzić przyjaciół, wrócić. Jednak sprzyjająca aura – 12 st. C i wściekłe słońce w styczniu – aż prosiła się o to, aby ją wykorzystać i zażyć nieco świeżego powietrza.
Lotnisko w Modlinie to, o ile pamiętam, historia seryjnych porażek, niedomagań, katastrof organizacyjnych i innych wpadek. Ma jednak jedną zaletę, która prawdopodobnie nigdy się nie zmieni – okolicę, czyli Twierdzę Modlin. Jadąc nad morze lub w stronę innych północnych lokalizacji, tysiąc razy przejeżdżałem tuż obok niej, jednak nigdy nie zatrzymałem się na rekonesans. Błąd! To doskonałe miejsce do wielogodzinnych spacerów z mikrusem. Dlatego po opuszczeniu terminala, nie pytając o zdanie Zu, ruszyłem prosto do twierdzy.
Modlin ma interesującą historię, o której warto poczytać. Twierdza powstała na początku XIX w. na rozkaz Napoleona I, po klęsce wojsk francuskich przeszła w ręce rosyjskie. Odegrała rolę w Powstaniu Listopadowym – skapitulowała jako przedostatni punkt oporu. Była rozbudowywana przez Rosjan, broniono się w niej podczas I i II Wojny Światowej. Niedawno AMW sprzedała ją prywatnemu inwestorowi – zobaczymy, co z nią zrobi. Często wieloletnia wojna nie jest w stanie narobić takich szkód w krajobrazie, jak wizje architektoniczne niektórych geniuszy, co widać, gdy wjeżdża się do Warszawy z jakiejkolwiek strony. Modlin szczęśliwie jest objęty nadzorem konserwatorskim, więc prawdopodobnie wiele zepsuć się nie da.
Jadąc po znakach dotarłem do blokowiska, które było miksem starych zabudowań fortyfikacyjnych i klocków mieszkalnych rodem z epoki, gdy tow. Edward raczył naród bananami z importu. Zatrzymałem się przy dwóch panach starszych, którzy spożywali piwo w pięknych okolicznościach przyrody. Zapytałem, jak jechać do twierdzy. Spojrzeli na mnie jak na osła i powiedzieli, że właśnie się w niej znajduję. Okazało się, że twierdza to gigantyczna, miejska struktura – fortyfikacje, koszary, zaplecze. Pojechałem nad samą rzekę, gdzie było dużo murów i mało ludzi.


Twierdza Modlin jest wspaniale położona – na skarpie, u zbiegu Wisły i Narwii, widoki zacne. Jest mocno zaniedbana i opuszczona, co jest – z punktu widzenia spacerowicza – dość fajne, bo mało ludzi, dziko i prawdziwie. Trzeba tylko uważać, bo jest masa miejsc niebezpiecznych – wąwozy, urwiska czy dziury w kładkach, których nikt nie zabezpieczył. Oczywiście te niebezpieczeństwa działały na Zu jak magnes – ilekroć puszczałem ją wolno, aby poznawała okolicę według własnego planu i zamiaru, znosiło ją w stronę koszar, które były osadzone za wąwozem. Swoją drogą, to podobno najdłuższy budynek w Europie – ma ponad 2 km.

Gdy zgarniałem ją znad urwiska, wściekała się, wyrażając swój sprzeciw wobec bezczelnego ograniczania prawa mikrusa do swobodnego przemieszczania się. Podejmowała rozliczne próby złamania mojego oporu.

Gdy zorientowała się, że szanse są marne, zmieniła strategię i wybrała błoto. To fantastyczna atrakcja, bez względu na okoliczności. Błota w Modlinie jest sporo, zwłaszcza, że prowadzą tam teraz jakieś prace ziemne i po okolicy kursuje sporo koparek. Ja oglądałem budynki, Zu szukała mętnych bajorek i ładowała się w nie z uśmiechem na ustach. Starałem się wykazać refleksem i wyszarpywać ją z tych bagienek zanim przybrała barwy maskujące, jednak w końcu ja się na coś zapatrzyłem, ona wylądowała tam na dobre, mi się skończyła cierpliwość, wziąłem ją pod pachę i obraliśmy kurs na samochód. Zasnęła mi na rękach.

Zjechałem nad samą rzekę, Zu spała w samochodzie, zwiesiła głowę w dół, jak stali bywalcy barów, którzy po ostatniej kolejce biją czołem w blat. Tkwiła w tej niekomfortowej pozycji przez kolejną godzinę.

Było słońce, było pięknie. Poodychaliśmy przez chwilę wiosennym powietrzem w środku zimy. Trzeba tam wrócić latem.
