Co za temat. Nie bardzo wiadomo, jak z niego wybrnąć, aby nie wpaść w sidła pretensjonalności, banału i grafomanii z jednej strony, z drugiej – emocjonalnego ekshibicjonizmu. Nie bardzo wiem, jak się za to zabrać, jednak pokusa jest, choćby po to, aby pewne kwestie odczarować.
99,9% rodziców kocha swoje dzieci. Naturalna okoliczność. Zauważyłem, że o miłości do dzieci mało się jednak rozmawia, tak, jakby była całkiem oczywista, pozbawiona kontrowersji, gładka. Czy rzeczywiście tak jest? Czy też to temat rzadko poruszany, bo intymny i z tego względu podlegający szczególnej ochronie?
Doświadczenie ojca – amatora pokazało mi, że przynajmniej w moim przypadku proces wzrastania miłości do Zu był nieoczywisty, nie bardzo wypełniał moje rozliczne wyobrażenia. Jak sądzę, większość z nas, czekając na narodziny dziecka, wyobraża sobie te emocje. Gdy G. była w ciąży, zastanawiałem się, jak będzie. Czy te uczucia będą rosły przez dziewięć miesięcy, czy też eksplodują wtedy, w szpitalu, w środku nocy. Oboje mocno przeżywaliśmy ten czas, zwłaszcza, że na Zu czekaliśmy długo. Nie prowadziłem jednak dialogów z brzuchem, nie czytałem brzuchowi bajek, nie puszczałem brzuchowi Mozarta, Dead Kennedys ani żadnej innej muzyki. Niektórzy mają taki patent – w żadnym razie nie oceniam, każdy nawiązuje relacje, jak mu się podoba. Ja czekałem i zastanawiałem się, jak się odnajdę, gdy niemowlak pojawi się wśród nas. W końcu się pojawił.
Kiedyś miałem pokusę, aby opisać poród, pomyślałem, że kilka słów na ten temat może się przyczynić do częściowego chociaż oswojenia zagadnienia w przypadku tych, którzy są przed i gryzą paznokcie, jak ja gryzłem. Mój osobisty urząd cenzorski w postaci G. skutecznie mnie jednak wyhamował, po pewnym czasie sam zrozumiałem, że to właśnie granica intymności, które przekraczanie jest szkodliwe i nie ma sensu. Zu, jeżeli zechce, przeczyta.
Pierwsze dni po porodzie to był lekki amok, nie było miejsca na rozpoznawanie i nazywanie emocji. Gdy kurz opadł, zacząłem się nad tym zastanawiać i strach mnie obleciał. Odczuwałem tony rozmaitych emocji, ale żadnej z nich nie mogłem przyporządkować do zestawu symptomów charakterystycznych dla miłości. Czy ja nie kocham własnego dziecka? A może kurz jeszcze nie opadł i źle widzę?
Postanowiłem nie panikować i poczekać na rozwój sytuacji. Dopiero z perspektywy kilku miesięcy dostrzegłem, jak to działa, przynajmniej w moim przypadku. Miłość rzadko kiedy rodzi się w sekundę. Nawet, gdy wdrażamy w realu historie żywcem wzięte z bollywoodzkich love stories, czyli zakochujemy się w kimś natychmiast i bez wątpienia, dotyka nas raczej fascynacja, która – przy dogodnym klimacie i odrobinie pracy – może miłością się stać. Dlaczego z dzieckiem miałoby być inaczej? Je też trzeba poznać, spędzić wspólnie dużo czasu, poobserwować się, nauczyć się siebie. Zbudować relację. Jest to możliwe nawet z noworodkiem, którego zainteresowania, wbrew pozorom, wykraczają poza mleko i poduszkę. Gdy Zu była całkiem mała, instynktownie czułem, że muszę, w miarę moich możliwości, usuwać wszelkie potencjalne bariery pomiędzy nami. Główną był strach, mój strach – przed utratą kontroli nad sobą, gdy już nie wiadomo, co zrobić z nerwami, przed zostawaniem samemu z Zu i całym zamieszaniem związanym z obsługą niemowlaka, przed odpowiedzialnością, gdy G. wyjeżdżała i helpdesk był chwilowo nieobecny. Im mniej strachu, tym więcej przestrzeni, w której wzrastają emocje.
Gdy Zu miała kilka tygodni, ciężko było mówić o odwzajemnianiu uczuć. Jednak każdy rodzic naciąga rzeczywistość, aby ujrzeć po drugiej stronie znaki potwierdzające własne wyobrażenia. Ten sam syndrom dotknął nas. „Patrz, uśmiechnęła się do mnie” (w rzeczywistości zrobiła kupę i jak każda istota żywa odczuła w związku z tym ulgę). „Przytula się do mnie!!!” (rozpaczliwie błądzi dłońmi po rodzicielskim ciele, szukając pożywienia). Sytuacja nabiera rozpędu, gdy niemowlak staje się interaktywny. Przejmuje inicjatywę, zaczyna sam decydować i świadomie pokazywać emocje. Ten moment jest niesamowity. Relacja dostaje wtedy turbodoładowania, nabiera rollercoasterowego rozpędu. Dziecko przy okazji dostrzega, że nic tak skutecznie nie rozmiękcza rodzica, jak urocza minka czy wtulenie się w szyję.
Patrząc na to z perspektywy minionych miesięcy widzę, dlaczego nie zostałem na dzień dobry zalany falą uczuć, których się spodziewałem. Kapały po mału, wciąż kapią, kropla po kropli. Niebawem Zu skończy 2 lata. Uzbierała się już całkiem spora kałuża.