Lęki małe, lęki duże

Zu rośnie. Nieustannie. Nie tylko fizycznie – rozwój szaleje na wszelkich płaszczyznach, Zu coraz więcej rozumie, jest coraz bardziej autonomiczna, walczy o niezależność w rozmaitych sytuacjach. Rośnie też jej wyobraźnia. Pojawia się lęk.

Wcześniej, gdy była mikrusem, kategoria lęku była przeze mnie zupełnie inaczej pojmowana. Nie widziałem w niej strachu czy obawy wynikającej z otaczającej ją rzeczywistości, zdarzeń, innych ludzi czy przedmiotów. Lęk sprowadzał się do ewentualnego niezaspokojenia jej bazowych potrzeb, jak bycie blisko mamy (czy mnie, gdy G. chwilowo oddalała się od bazy). Rozpoznanie tego lęku, przynajmniej z dzisiejszej perspektywy, było dość proste. Należało wykonać kilka czynności, aby zażegnać kryzys – w tym wypadku zaznaczyć swoją obecność, przytulić, ukochać.

Mam braki w edukacji. Nie wiem, jak i kiedy rozwija się u niemowlaka wyobraźnia. Kiedy zaczyna myśleć abstrakcyjnie, a nie tylko w kategorii bieżących, podstawowych potrzeb. W każdym razie Zu kilka miesięcy temu zainicjowała ten proces.

Gdy byłem mały, grałem namiętnie w Prince of Persia na ZX Spectrum z miękkimi, gumowymi guziczkami, gdzie na czarno-białym monitorze zaliczałem kolejne levele i piąłem się po drabinie wtajemniczenia. Podobnie się czuję, przyglądając się rozmaitym lękom, których doświadcza Zu. Z perspektywy ojca amatora ich rozpoznanie to wejście na kolejny poziom, następna lekcja z cyklu „zrozum niemowlaka”.

Dopiero teraz widzę, jak niewiele widziałem wcześniej. Zu od jakiegoś czasu wskazywała palcem na bliżej nieokreślone rzeczy, jej twarz markotniała, coś ją niepokoiło. Wtedy nie przyszło mi do głowy, aby się tym bardziej zainteresować i zastanowić, o co chodzi. Wrzucałem to do bardzo pojemnego worka z opisem: „dziecko poznaje świat, który je nieustannie zadziwia, więc reaguje niestandardowo, sprawa zamknięta bez dalszego rozpoznania”. Dopiero G. zwróciła mi uwagę, że Zu się boi.

A boi się – z perspektywy dorosłego człowieka – abstrakcyjnie. Jak koń, który będąc wielkim zwierzęciem, potrafi spłoszyć się z powodu torebki foliowej wiszącej na gałęzi, Zu boi się rzeczy dla nas zupełnie niestrasznych. Ostatnio boi się szafy. Szafa, nie muszę dodawać, nie zachowuje się specjalnie agresywnie. W ogóle się nie zachowuje, jak to szafa, stoi i tyle. Ale Zu się jej boi. Obchodzi ją uważnie, każe się podnosić, aby móc zrobić osobistą inspekcję rzeczy, które na niej leżą. Po gruntownym zbadaniu mebla uspokaja się, ale nie na tyle, aby po kilku chwilach całej sytuacji nie powtórzyć. Wiadomo, do szaf nie można mieć zaufania i trzeba regularnie sprawdzać, czy nie pojawił się nowy czynnik zagrożenia.

Rozwijająca się wyobraźnia sprawia, że Zu czasem staje pośrodku pokoju jak wryta i widać po niej, że się czegoś wyraźnie boi. Czego? Nie wiadomo. Może widzi coś, czego nie widzę ja, może fantazjuje, że właśnie pod jej stopami wyrósł kolejny mebel-potwór, który czyha na jej spokój wewnętrzny. Podobnie reaguje na odgłosy, szczególnie te mniej znane. Gdy sąsiad z góry uruchamia wiertarkę udarową, Zu niczym komandos chodzi na palcach przy ścianach, przyjmując postawę wyczekującą, patrzy niepewnie do góry i czeka na rozwój sytuacji.

Obserwując takie sytuacje orientuję się, że mam dość głupi, ale powszechny odruch – mówię „nie bój się”. I tyle – nie próbuję zrozumieć jej lęku, tylko patrzę na niego z perspektywy dorosłego, bagatelizując jego znaczenie. Bez sensu. Ostatnio pewien człowiek powiedział mi, że próbując zrozumieć dziecko i dogadać się z nim, warto zejść na jego poziom. Dosłownie. Kucnąć tak, aby spojrzeć na rzeczywistość oczami dziecka, choć przez chwilę nie patrzeć na nie z góry. To ułatwia komunikację. Gdy tak zbliżam się do ziemi, rzeczy mają się inaczej. Szafa na przykład.

Monstrualna.

szafa