W kontakcie

Zetknąłem się nieraz ze stereotypem, według którego dla mężczyzny kontakt z dzieckiem zaczyna się naprawdę, gdy dziecko zaczyna mówić. Wcześniej jest marnie, ponieważ cały zestaw burknięć, gestów i grymasów jest adresowany przede wszystkim do matki i tylko ona ma zestaw kluczy.

Nieprawda.

Kluczowy jest czas. Szczególnie, gdy niemowlak jest zupełnie mały. Myślę, że część mężczyzn instynktownie się wycofuje z aktywnej obsługi noworodka, czy to z lęku, czy z przekonania, że kobieta zrobi to lepiej i bezpieczniej. Pewnie zrobi, to inna sprawa, jednak atakować warto. Część się wycofuje, bo nie ma wyjścia – pracuje w godzinach, które skutecznie blokują taką możliwość. Takie życie.

Obsługa to czas spędzony z dzieckiem, to też możliwość obserwacji, jak reaguje w rozmaitych sytuacjach. Nauka. Tak małe dziecko zmienia się w tempie ekspresowym, dlatego nauka trwa nieustannie. Gdy już się człowiek poczuje pewnie, chwilę później świat wspólnych doświadczeń i pewności siebie kolejny raz przeobraża się, trzeba go budować od nowa. Czasem to zachwyca, czasem frustruje, nie każde takie doświadczenie jest cudem, część jest bolesną prozą. Gdy obserwuję, że Zu wymyśliła nowy sposób komunikowania mi swoich potrzeb, nie mogę się tym nacieszyć, mam wrażenie, że zrobiła wielki krok rozwojowy. Gdy Zu wymyśla kolejny patent, jak się wywinąć z rąk, gdy trzeba jej założyć pieluchę, trafia mnie szlag, ogarnia mnie złość. I tak w kółko.

Mam nieustanne wrażenie, że Zu rozumie znacznie więcej, niż nam się wydaje. Obojętnie, na jakim jest etapie rozwoju, zdaje się wyprzedzać nasze wyobrażenia. To musi być swoją drogą dla niej dość frustrujące, mieć świadomość własnych kompetencji (jeżeli ją ma), jednocześnie obserwując mój chroniczny brak kumacji i rozpoznawania jej komunikatów. Może my, dorośli, jesteśmy zbyt przywiązani do słów, a za mało czytamy z ciała, gestów i mimiki. Ja na pewno.

Gdy Zu była zupełnie mała, moje zmysły były ukierunkowane na rozpoznawanie kilku podstawowych potrzeb / deficytów: bliskości, głodu, zmęczenia, snu. Starałem się je zauważać i odpowiadać na nie tak, aby dziecko było ze mną bezpieczne i abym sam czuł się pewnie w kontakcie z nią, bym nie obawiał się zostać z Zu sam na sam na dłuższą chwilę. Wtedy zdawało mi się, że to ogrom informacji do przyswojenia, zachowań do rozpoznania, reakcji do przewidzenia. Rzeczywiście tak było, jednak w porównaniu do ogromu informacji, które wysyła Zu teraz, gdy ma rok i cztery miesiące, to był wariant podstawowy. Teraz, gdy jeszcze nie mówi, a już tak wiele rozumie i wchodzi ze światem w liczne interakcje, dopiero zaczęły się schody.

I znowu kluczową rolę odgrywa czas – często, zanim dojdę, o co jej chodzi, muszę spędzić długie minuty czy godziny obserwując sekwencje jej zachowań, próbując pojąć jej dziecięcą logikę, której siłą rzeczy nie może mi jeszcze wyłożyć werbalnie. To dopiero jest przygoda! Zaskakuje mnie nieustannie, tym, jak wiele już rozumie, mimo, że nie potrafi mówić. Zaskakuje mnie zazwyczaj w sytuacjach dość prozaicznych, gdy ją kapię, a ona, nie czekając na mój ruch, sięga niedbale po butelkę z szamponem – swoim szamponem – i podaje mi ją. Zaskakuje mnie, gdy mówię – bardziej do siebie, niż do niej – że zaraz pójdę przynieść jej z pokoju drewniany biały wózek z lalką, a ona znika i po chwili pojawia się targając za sobą ten właśnie wózek. Skąd wiedziała, który wybrać? Jak to możliwe, że rozpoznaje te słowa?

Kontakt z Zu najsilniej przejawia się w interakcjach, jakie od jakiegoś czasu ćwiczy w kontakcie z nami. Gdy robię głupią minę, ona też ją robi i wie, że to wygłupy, więc to świadoma gra, a nie zwykłe naśladownictwo. Czasem sama inicjuje takie zabawy, a gdy widzi, że mnie rozśmieszyła, sama zanosi się śmiechem pełnym satysfakcji, że przejęła inicjatywę. Ostatnio przyzwyczaiła się, że zazwyczaj ja robię jej rano butlę z mlekiem, dlatego coraz częściej budzi się rano, po chwili schodzi z łóżka, idzie do kuchni, staje przed szafką, w której trzymamy mleko i drze się na cały głos: taaaaatoooooooo! Do skutku, aż wstanę i zrobię to, co do mnie należy. Nie da się w tym wypadku włączyć opcji drzemka.

Dzięki temu niespecjalnie mi się śpieszy, aby zaczęła już mówić, nie czuję zniecierpliwienia. Używając – jak dotąd – trzech słów (mama, tata, co to) Zu ogarnia zdecydowaną większość swojego świata. Mam wrażenie, że na tym etapie, na jakim obecnie jest, mam mnóstwo rzeczy do odkrycia. O większości zapewne nie mam pojęcia. Aż żal tracić tą sposobność, pewnie nie zdążę poznać ich wszystkich w aktualnej formie, ponieważ Zu pewnego dnia po prostu opisze je własnymi słowami.

zu jesień łazienki

„Dziecko kosztuje fortunę” i inne ludowe strachy

Posiadanie dzieci jest dziedziną, która obrasta w stereotypy jak żadna inna. Takie przynajmniej mam wrażenie po półtorarocznym doświadczeniu osobistym. Ich treść to materiał na niekończący się cykl wpisów.

Jeden ze stereotypów naczelnych to ten, który wskazuje na niewyobrażalne koszty związane z narodzinami dziecka i jego późniejszym utrzymaniem. Sądzę, że każdy słyszał wielokrotnie z ust znajomych, że chętnie zdecydowaliby się na dziecko, ale niestety, kasa. Co ciekawe, często takiej argumentacji używają ludzie, którzy mają pieniądze w dużym zapasie. Zastanawiam się, czy to efekt ich mylnego wyobrażenia, czy też ogólnej niechęci do posiadania dzieci, wyrażonej poprzez taki dziwny argument. Ich sprawa.

Nie twierdzę, że dzieci nic nie kosztują. Kosztują, zwłaszcza, jak zaczynają chodzić do szkoły, na różne dziwne zajęcia, wyjeżdżają na wakacje itp. Chcę jednak rozprawić się z mitem wielkich nakładów, które są niezbędne przy okazji pojawienia się niemowlaka na świecie i w pierwszym roku jego życia.

Gdy człowiek podchodzi do zagadnienia czysto teoretycznie, rzeczywiście można się przerazić. Ubrania, te wszystkie bodziaki takie i owakie, których przecież nie da się nawet rozróżnić, pajace, śpiochy, czapki, skarpetki, koszulki, ręczniki z kapturem i bez, sto innych typów odzienia. Łóżko, materac, pościel jedna i druga, wózek, kombinezony, kosmetyki – każdy do czegoś innego, wanienki, stelaże, przewijaki, komody. Fotelik do samochodu, nosidełko, pieluchy, masa gadżetów – podgrzewacz, nawilżacz, niania na prąd.

Po takim zestawieniu człowiek markotnieje, bo z każdym kolejnym hasłem oczami wyobraźni widzi kolejne zera, plastikowe karty, linie kredytowe i inne debety. Kryzys finansowy. Można jednak temat oswoić, gdy przejdzie się do fazy organizowania tych wszystkich przedmiotów. Wtedy otwiera się inny, nieznany bezdzietnym świat. Okazuje się, że istnieje podziemie rodziców poszukujących i zbywających. Panuje tam nieustanny ruch, przedmioty krążą i wracają. Mniejszy krąg wymiany to znajomi, większy – wszystkie internety świata, setki forów, akcje wymiany rzeczy itp.

I tak, jedna osoba podrzuca ubrania w kilku pierwszych rozmiarach, które przecież są jak nowe (noworodek, choćby chciał, nie ma jak ich zniszczyć). Ktoś inny podrzuca wanienkę, bo leży w piwnicy nieużywana. I tak z wszystkim. Nagle okazuje się, że spada na nas deszcz gadżetów, które znajomi od dawna trzymają poupychane w szafkach. W zasadzie jedyne, na co w naszym przypadku poszła żywa gotówka, to wózek (używany, od znajomych – genialny), łóżko z materacem i przewijak, który trzeba było zrobić na miarę.

Potem też jest nieźle. Wyżywienie niemowlaka w pierwszych miesiącach życia nie generuje kosztów, zakładając, że menu zapewnia mama. Przychodnia, do której zapisaliśmy Zu, działa dość sprawnie, więc z jednym wyjątkiem nie musieliśmy korzystać z prywatnego sektora. Zabawki, ubrania, maty i inne gadżety krążą po znajomych tak, jak wcześniej. Jeżeli rzeczy są przyzwoitej jakości, orbitują tak przez lata.

Oczywiście, można powiedzieć, że mamy – odpukać – szczęście, bo Zu nie choruje, nie było kłopotów z karmieniem, dobrze się rozwija, nie wymaga dodatkowych, nieoczekiwanych nakładów. Nie zawsze tak jest.

Jest jedna okoliczność, która sprawia, że system low-cost się nie sprawdza. To sytuacja, gdy jest się pierwszym w towarzystwie, który ma dzieci. Wtedy człowiek jest skazany na sponsoring reszty świata – do jego zasobów prędzej czy później przysysają się pasożyty. To on jest tym, który wpuszcza niezliczone przedmioty do obiegu. Może należałoby stworzyć specjalny fundusz składkowy na te pierwsze dzieci – wtedy byłoby sprawiedliwie.

zu i kapelusz

 

Spróbuję opisać zdjęcie profesjonalnie niczym w periodykach modowo-lajfstajlowych:

pajac: no name, second hand

pielucha: dada z biedry

kapelusz: zasoby domowe A.

wózek: bugaboo, z drugiej ręki

modelka: Zu (1.)

stylizacja: tak wyszło

makijaż: brak

Dziękujemy A. za udostępnienie mazurskiej podłogi na potrzeby sesji.