Już dawno temu, gdy Zu była zupełnie mikra, zauważyłem, że dziecko to medium – uruchamia relacje między dorosłymi, nawet takie chwilowe, z pozoru nieistotne. W naszej kulturze ludzie obcy zazwyczaj nie nawiązują ze sobą relacji bez wyraźnego powodu. Ktoś, kto nagle zagaduje kogoś na przystanku, chodniku czy w sklepie, jest uważany za natręta, dziwaka lub – gdy rzecz dotyczy przedstawiciela płci przeciwnej – osobnika dążącego do nawiązania bliższej relacji, z intymną włącznie. Reasumując – taką osobę się zazwyczaj instynktownie spławia, aby uniknąć problemów i sytuacji niewygodnych. Sam nieraz czułem się spławiany, ponieważ lubię obserwować ludzi, patrzeć na nich. Jeżdżąc czasem autobusem przyglądam się im, tak po prostu, z czystej ciekawości. Gdy moje spojrzenie spotyka się z innym, następuje szybka reakcja, wzrok osoby obserwowanej koncentruje się na wnikliwej lekturze rozkładu jazdy czy też regulaminu ZTM. Twórca tegoż regulaminu byłby dumny, gdyby wiedział, jak wiele osób studiuje jego zapisy. W każdym razie jakikolwiek kontakt w takiej sytuacji zdarza się sporadycznie, small talki to rzadkość, a człowiek jest skazany na milczenie.
Pojawienie się dziecka wiele tu zmienia. Staje się ono pewnego rodzaju medium, skupia uwagę innych. Czyni to rzecz jasna zupełnie nieświadomie. Ludzie zaczynają zagadywać, pytać, uśmiechać się. Nie wszyscy, nie zawsze, jednak to wyraźne. Dziecko uruchamia w ludziach pokłady spontanicznej życzliwości. Czasem to zupełnie nieoczekiwane. Moje najbardziej ekstremalne przeżycie w tym zakresie miało miejsce w autobusie linii 147, gdy wracałem z Zu do domu. Ten sam autobus jako środek transportu wybrało dwóch panów, odzianych na sportowo, lwią część swego życia oddających kulturze, ale tej fizycznej. Dwóch wielkich, łysych bydlaków, mówiąc wprost. Stałem obok nich, czułem aromat świeżo spożytych czterdziestu procent w płynie. Zu z zaciekawieniem się im przyglądała, bo nieczęsto miała możliwość podziwiania tak wielkich okazów osobników tego samego gatunku. Jeden z nich obrócił się w moją stronę i zaczął się przyglądać, tym razem ja oddałem się z zapałem lekturze regulaminu ZTM. Po chwili spojrzał na Zu, ja poczułem się już naprawdę źle, po czym zaczął robić minki, wydawać z siebie dziwne odgłosy, aby ją rozśmieszyć. Przy tym zasypał mnie lawiną pytań o wiek, imię, to, jak śpi i co lubi jeść. Po kilku chwilach grzecznie się pożegnał i zniknął.
Dziwni ci dzisiejsi dresiarze.
Mniej ekstremalne, ale bardziej dające do myślenia interakcje Zu funduje mi na naszym osiedlu. Mieszkamy tu od trzech lat z górką i do niedawna nasz kontakt z ludźmi był bliski zera. Nie wiedziałem, jak się nazywają. Nic. Myślę, że to częsty przypadek w dzisiejszym miejskim życiu, taki syndrom garażu podziemnego – ludzie przestali się mijać w codziennych sytuacjach, ponieważ wracają z pracy, parkują w garażu, wsiadają do windy, wysiadają z windy, znikają w mieszkaniu. Nie spotykają się, więc się nie znają. U nas nie ma windy, więc czasem mija się kogoś na schodach.
Gdy pojawiła się Zu, zaczęły się spacery i drobne uprzejmości. Gdy Zu zaczęła się samodzielnie przemieszczać, dołączyliśmy do społeczności patio – czasem dyżurujemy tam patrząc, czy Zu nie robi sobie krzywdy tocząc nierówną walkę ze sprzętami należącymi do starszych dzieci. Nie jesteśmy jedyni – właściwie zawsze ktoś tam jest, więc dziwnie tak stać jak kołek i patrzeć w niebo. Zaczynają się small talki, przyjazne gesty. Zaczyna się kontakt. To dla mnie wspomnienie czasów minionych, gdy sam byłem dzieckiem. Wtedy wszyscy się znali, rodzice niemal wszystkich moich kolegów znali moich rodziców, spotykali się ze sobą, tworzyli społeczność. Mimo, że nie jestem lwem salonowym i mistrzem sąsiedzkiej gadki, a zazwyczaj wybieram samotne, wielogodzinne spacery z Zu po lesie, to ten sąsiedzki kontakt sprawia mi ostatnio prawdziwą przyjemność.
I tak właśnie dwulatka buduje rodzicom relacje społeczne.