Zu w Kraku, czyli jak wyrwać się z bazy i nie zginąć

Zanim Zu pokazała się na świecie, wyjazd z kilkumiesięcznym dzieckiem wydawał mi się misją niewykonalną. Jak to takie małe zabrać, przewieźć, ulokować w nowych, nieznanych warunkach – nie da się. Inne środowisko, inne bakterie, daleko od bazy więc ogólna niepewność i zagubienie.

Na szczęście dla mojego błędnego wyobrażenia, podjęliśmy wspólnie decyzję, że G. wraca do szkoły, aby nie zarywać roku. Studiuje podyplomowo w Krakowie, co oznacza 4 dni co miesiąc na wyjeździe. Pierwszy wyjazd zaliczyliśmy we wrześniu, jak Zu miała 3 miesiące.

Zauważyłem ostatnio, że prawie w każdym poście pojawia się słowo „stres”. To nie moja mania czy przesadna strachliwość, faktycznie tak jest – każda sytuacja, która jest pierwsza i nowa, taki stres generuje, bo jedyne, co można przewidzieć to pewność, że niczego się nie da przewidzieć. Nigdy nie wiadomo, jak na nową sytuację zareaguje dziecko. Wielka lekcja pokory – wszelkie planowanie można sobie umieścić w kapeluszu i odwiesić w szatni, bez sensu. Dziecko zdecyduje i tak.

Oczywiście planować trzeba, bez tego się nie da. Zanim Zu się urodziła, jedna z moich głównych obaw w kategorii życie przed vs. życie po dotyczyła rezygnacji ze spontaniczności. Coś w tym jest – faktycznie, z małym człowiekiem nie ma za dużo miejsca na freestyle. Trzeba zaplanować. Ale to nie taki duży ból – satysfakcję, którą wcześniej dawały liczne spontany, teraz dają przeróżne wyzwania w kategorii „z dzieckiem damy radę”. Nawet z paromiesięczną Zu można utrzymać fajny kontakt ze światem, niekoniecznie zamykając się na 3 lata w domu, zrywając większość znajomości i chodząc w poplamionych dresach z licznymi śladami mlecznych wylewek po karmieniu. Da się.

Ale do rzeczy – miało być o podróży. Zu fajnie zniosła trasę (my się trzęśliśmy z obaw, ona miała to w poważaniu i spała; może raz zaprotestowała konkretnym, treściwym wkurzem, wyjęcie jej z fotelika na 15 minut załatwiło sprawę). Potem 4 dni w Kraku – G. wychodziła rano i wracała wieczorem, więc cały dzień zostawał dla nas. Mieszkaliśmy w wynajętym studio na Kazimierzu – znacznie lepsza opcja niż najlepszy nawet hotel – nie kosztuje majątku, a daje pełną swobodę. Kluczowa jest kuchnia – przygotowywanie jedzenia, podgrzewanie mleka itp. Dobrze mieć wygodną łazienkę, aby móc skutecznie walczyć z pieluchami i wszystkim, co z nimi związane.

Non stop kursowaliśmy z Zu po Kazimierzu i okolicach, robiliśmy przerwy na karmienie w domu albo w kawiarniach, gdzie miłe panie już nas po kilku miesiącach znały. Szczególnie w Green Times (Pl. Wolnica na Kazimierzu) – dobre miejsce na kawę. Ładnie tam, polecam.

green times

Drzemki w wózku i brak aktywnych protestów przeciwko spacerom sprawiały, że Zu świetnie współpracowała. Dzięki temu pierwszy raz w życiu mogłem solidnie pochodzić po Krakowie i wreszcie go polubiłem. Chodziliśmy po kawiarniach, wystawach, wpadaliśmy do MOCAKu. Zu uwielbiała to miejsce dzięki licznym instalacjom wideo, które elegancko migotały zajmując jej zmysły. I nasze ulubione pomieszczenie – między słowami.

zu miedzy slowami

Świetna konstrukcja w pobliżu MOCAKu

auschw

Fajny obraz Poli Dwurnik. Zu patrzyła na te twarze z zachwytem.

zu i pola dwurnik

Byliśmy tam swego czasu na wystawie zdjęć Rune Erakera – rzecz dobrej jakości, więc wszyscy odpowiednio skupieni. Duże, czarno-białe powiększenia więc Zu też się podobało. W pewnej chwili stanąłem obok głęboko zadumanej kobiety, której twarz wyrażała głębokie przeżycia wewnętrzne. I tak staliśmy w tej ciszy, dopóki Zu nie puściła najgłośniejszego w swej karierze bąka, który gwałtownie wyrwał panią z kontemplacji. Niemowlak kontra sztuka wyższa. Takie życie.

Poruszaliśmy się tramwajami i autobusami, zapuszczając się dalej i dalej. Dziennie przemierzaliśmy pieszo ok 10 km, obserwując okoliczne ściany. Zu nie miała z tym żadnego problemu. Da się!

wonderland

Po powrocie G. z zajęć miałem wolne. 100 m od naszego mieszkania namierzyłem Domówka Cafe, czyli świetne menu piwne + świetni ludzie za barem. Doskonałe miejsce do odreagowania stresów dnia i interakcji z ludźmi, którzy nie są niemowlakiem. Polecam.

domówka

To, co w tych eskapadach było dla mnie najbardziej wartościowe daleko wykracza poza perspektywę krajoznawczą. Te wyjazdy były dla mnie jak skok na główkę z klifu – dopiero wtedy na serio zmierzyłem się z całym spektrum obowiązków związanych z obsługą Zu. Wiedziałem, że mam ją na głowie w 100%. Wcześniej, nawet, jak zostawałem z nią w domu na parę godzin, zawsze z tyłu głowy był bezpiecznik w postaci G. która mogła się pojawić w parę minut i opanować kryzys. Na wyjeździe kryzysy trzeba było przyjąć na klatkę. Stresu na początku dużo, ale satysfakcja ogromna. Polecam każdemu. Po takim wyjeździe zyskałem przekonanie, że z większością sytuacji sobie wspólnie z Zu poradzimy. To był dla mnie duży krok naprzód w poczuciu, że jestem w stanie opiekować się dzieckiem w miarę samodzielnie. Oczywiście ojciec nie matka i daleko mi do sprawności  G. Ojciec to dla tak małego dziecka pierwszy z obcych. Ale mam wrażenie, że na tych wyjazdach bardzo się z Zu polubiliśmy.

Na koniec krakowska wrzutka antykapitalistyczna. Najwyraźniej był zawód miłosny, może pokochała bardziej majętnego. Kapitalism kills love, jakby ktoś w śniegu nie doczytał.

kapitalizm